– Jeżeli z moich subtelnych rozważań wysnułaś taki wniosek… – powiedział Grzegorz ze zgrozą.
– No jak to, sam mówiłeś przed chwilą…
– Miałem na myśli dyplomatyczne uzyskanie wiedzy. Gdyby w grę miały wchodzić czyny energiczne, wolałbym raczej spotkać się z Renusiem, najlepiej przypadkowo.
Szczerze mówiąc, żywiłem taki zamiar. Nie wiesz przypadkiem, gdzie oni mieszkają?
Wypiłam resztę szprycera i poczułam, że zaczynam być głodna.
– Zdaje się, że na terenie wyścigów – wyjawiłam ponuro. – Jego ukochana centrala spółki tam się mieści, co jest dla mnie osobiście źródłem zgryzoty. Ale znów z drugiej strony, było gadanie o dużym ogrodzie na peryferiach miasta, więc do reszty przestaję cokolwiek rozumieć. Nikt stajni i roboczego toru nie określi mianem ogrodu, coś tu… Zaraz!
Mignęło mi wspomnienie, mgliste i przywalone pokładami niechęci i braku zainteresowania. Zaczęłam w nim grzebać, ale Grzegorz mi przeszkodził, bo też myślał twórczo.
– Co oni właściwie robią, w tej jego firmie? Jak jej tam, Rebus…?
– REBAS. Zdaje się, że wszystko. Handel samochodami, import, handel końmi, aukcje, licytacje, wykupują atrakcyjne tereny dla przyszłego podziału na działki budowlane, własne banki, jakieś spółki akcyjne, kasyna, hazard w ogóle…
– Burdele też mają?
– Jeśli tak, to nieoficjalnie, o tym akurat nic nie wiem. Ale możliwe. Chcą wykupić wyścigi na własność prywatną. Czekaj, poza wszystkim, muszą być gdzieś zameldowani, gliny powinny wiedzieć gdzie, znać adres Libasza. Zapytam ich wieczorem, jak wrócę do domu.
– Można wiedzieć, po jaką cholerę chcesz wracać do domu?
Zamurowało mnie nagle. Rzeczywiście, po jaką cholerę miałabym wracać do domu…?
Cała afera z Renusiem w roli głównej znikła, jakby jej wcale nie było. Z trzaskiem oddzieliła ją ode mnie żelazna kurtyna. Na palcach jednej ręki mogłabym policzyć pełne doby które udało mi się spędzić z Grzegorzem, teraz, cudownym zrządzeniem losu, miałam szansę co najmniej na dwie, a może nawet trzy, nie byłam w stanie na poczekaniu ocenić, ile to wypadnie. Kretynka skończona, nie pomyślałam o tym wcześniej, nie przygotowałam się, nie nastawiłam, nie zabrałam ze sobą podstawowych rzeczy! No, szczotkę do zębów można kupić byle gdzie…
– Nie jestem pewna, czy pani tego domu zostawiła elementarne kosmetyki – powiedziałam z wahaniem.
– Nie uwierzę, że nie masz przy sobie przedmiotów zasadniczych. Każda kobieta nosi to w torebce.
Każda kobieta może, ale nie ja. Puder mi wyszedł i zapomniałam dosypać, do oczu nie miałam niczego, perfumy mi zostały i grzebień. O mleczku kosmetycznym nie było co marzyć, uczesanie może do jutra wytrzyma… W jednym błysku postanowiłam nie przyznawać mu się do zaniedbań, zarazem wybuchł we mnie chaos myślowy. Do jakiego wieku można się prezentować mężczyźnie o poranku, prosto ze snu, bez żadnych zabiegów?! Do końca życia, jeśli jest to stały mąż, z właściwą mężczyznom tępotą nie dostrzegający powolnych zmian, do trzydziestego roku może partnerowi sporadycznemu.
No, miałam szczęście, mogłam dłużej, ale teraz…? Jeszcze twarz, jak twarz, niech będzie, że zostawię makijaż, nawet nieco rozmazany bardzo mi nie szkodzi, ale te włosy cholerne…!
Gwałtownie, zgoła eksplozywnie, przypomniała mi się jedna facetka, przyjaciółka mojej ciotki, bliska pięćdziesiątki. Twarz miała niczym róży kwiat, cerę brzoskwiniową, oczy przepastne, wiadomo było, że to makijaż, ale jaki! Istne cudo! Nikt jej nigdy nie widział au naturel, do tego stopnia, że sypiając w towarzystwie, w jakichś wyjątkowych okolicznościach, w ogóle nie myła twarzy. Kosmetyki musiała mieć znakomite, bo wstawała równie piękna, jak się kładła, leciała do łazienki i tam, w zamknięciu, na nowo odwalała całą robotę, moja ciotka wyznała mi kiedyś, że nawet po dwutygodniowych wczasach, spędzonych we wspólnym pokoju, nie ma pojęcia, jak jej przyjaciółka naprawdę wygląda. No tak, ale włosów ta baba miała obfitość i same jej się doskonale układały… A mnie…?
Szlag jasny żeby trafił tę cholerną głowę… Całe moje myślenie trwało ułamek sekundy. Zdecydowałam się zaryzykować.
– Rzecz w tym, że nie mam przy sobie numerów telefonów – wyznałam słabo.
– Nigdzie nie zadzwonię i niczego się nie dowiemy…
– A ty naprawdę myślisz, że mnie ten brak wiedzy spędzi sen z oczu? A jeśli ma spędzić tobie, postaram się jakoś na to zaradzić.
– Grzesiu, kto jak kto, ale ty pojęcie o kobietach posiadasz. Jak ci się wydaje, co też ujrzysz jutro przy swoim boku…?
Grzegorz przyglądał mi się przez chwilę.
– Ciebie – powiedział miękko. – Nie przychodzi ci do głowy taka prosta myśl, że nie składasz się dla mnie tylko z powłoki zewnętrznej…?
Owszem, podjechaliśmy do konstancińskiej knajpy na obiad, który właściwie był już kolacją. Przedtem, wyzbyta rozterki prywatno-osobistej, rozgrzebałam zmurszałe pokłady niechęci do tematu i dokopałam się wspomnienia.
W dawnych czasach, kiedy jeszcze przyjaźń pomiędzy mną i Miziutkiem nie ujawniła swojego prawdziwego oblicza, pojechałam z tą zołzą do jej posiadłości. Podróż nie była daleka, zaledwie do Placówki, na skraju Wólki Węglowej, a rozciągały się tam wówczas prawie bezludne plenery. Posiadłość Miziutek odziedziczył po przodkach. Oglądałam straszliwie zapuszczony, gęsto zadrzewiony ogród i wielką, drewnianą ruinę, w której ktoś mieszkał, rozżalona zaś Mizia skarżyła mi się na niefart. Niby to ma, ale nic jej z tego, nawet tych lokatorów nie zdoła wyrzucić, bo musiałaby im kupić mieszkania, a budowla się sypie i lada dzień przestanie się nadawać do wszelkiego remontu. W dodatku była zobligowana zapłacić podatek spadkowy, Miziutek, nie budowla. Narzekała tak, jakby co najmniej własną ręką musiała podpierać dach i wydłubywać ze ścian korniki, konając przy tym z głodu i nędzy.
Skojarzenie przyszło samo, duży ogród, o którym napomykała Helena. Być może nieco później, wzbogaciwszy się na Renusiu, Miziutek pozbył się lokatorów i uporządkował dziedzictwo. Zamieszkali tam, to było wysoce prawdopodobne.
– Mogła, oczywiście, odremontować i sprzedać – mówiłam do Grzegorza już w knajpie przy posiłku. – Ale ona niegłupia, a to jest niezła lokata kapitału. Co szkodzi potrzymać dla siebie, szczególnie jeśli ma się jakieś zapasy. A miała chyba?
– Renuś miał z pewnością. Adresu nie pamiętasz?
– Nigdy go nie znałam. Dużo mnie obchodziło, przy jakiej ulicy ten jej spadek się mieści. Co ja mówię, w ogóle nie było ulicy, jechało się taką drogą po kocich łbach.
Teraz tam jest chyba zupełnie co innego.
– Moglibyśmy sprawdzić. Z bioterapeutą jestem umówiony na piątą, przedtem zdążymy tam pojechać…
Dość niemrawo rozważaliśmy kwestię miejsca zamieszkania Renusia z Miziutkiem, kiedy nagle coś się we mnie jakby odblokowało. Przyczyn po temu nie było żadnych, znienacka zupełnie znikło zaćmienie umysłowe i pamięć strzeliła iskrami.
– Czekaj, Grzesiu – powiedziałam gwałtownie, chociaż Grzegorz akurat milczał.
– Ksiądz wikary powiedział takie słowa: „Człowiek, który zabił drugiego człowieka, żyje teraz pod jego nazwiskiem”. Była to jego prywatna dedukcja, jak mogłam zapomnieć, w ogóle nie pojmuję, ale musi to oznaczać coś ważnego.
– Taki wniosek wyciągnął po spowiedzi tej baby?
– Na to patrzy. Wniosek może być błędny, ona mogła nagadać głupot…
Grzegorz dolał nam wina, które świetnie pasowało do frymuśnych befsztyków, i odstawił butelkę.
– W każdym razie godne zastanowienia – rzekł z namysłem. – Jeśli grono podejrzanych mamy ograniczone, który z nich…? Majaczy mi się Sprzęgieł, Nowakowski, jak rozumiem, egzystuje jako Nowakowski, Renuś jako Renuś…