– Policja zapewne nie wie, że Renuś to nie Renuś, bo nikt im tego nie powiedział – zauważyłam grzecznie. – Dopiero zamierzam udzielić im tej radosnej informacji.
Ogólnie wiedzą zapewne więcej niż my, chociaż może na inny temat. Myślisz, że jednak…?
– Już nie myślę, jestem pewien. Renusia trzasnęli. Pasuje mi tu ta historia z księdzem, facet wykorzystał podobieństwo, podszył się pod niego, po trzydziestu latach wszystkim mógł się wydawać trochę zmieniony. Rozpoznać by go mogli w Stanach, dlatego do Stanów jeździł Miziutek. Podejrzewam, że ona była sprężyną afery.
Błysnęło mi.
– No to mnie z kolei pasuje ten dawny amant, co ją puścił w trąbę, do Renusia podobny, czy tam odwrotnie, Renuś podobny do niego. Kto to mógł być? Hania nie wie?
– Nie wie. Nie pamięta. Wie tylko, że był to straszny dramat i tak jej chodziło po głowie, że może gość okazał się przestępcą. Miziutek się zakochał w Kubie Rozpruwaczu.
– I do tego jeszcze ten Kuba wystawił ją do wiatru. Co za cholera z tymi głupimi dziewczynami, nie pamiętają najważniejszych rzeczy i ja teraz muszę robić z siebie kretynkę…
– Dlaczego ty? Podrzuć to zgniłe jajo glinom. Nie teraz, bo szkoda czasu. Za dwa dni.
Z tym poglądem zgodziłam się w pełni. List od Judyty jednakże nas korcił, wykorzystałam zatem wizytę Grzegorza u bioterapeuty i odwiedziłam własny dom.
Na sekretarce zastałam nagraną uprzejmą prośbę kapitana Borkowskiego, żeby skontaktować się z nim jak najszybciej. Prośba pochodziła z dzisiejszego poranka, rozsądny człowiek, podał datę i godzinę. Telefonu z domu wolałam nie ryzykować, w razie czego nie zdążyłabym uciec, postanowiłam zadzwonić z Konstancina, bez żadnej litości dla rachunków telefonicznych kumpla Grzegorza.
Chwilowe oddalenie się od mężczyzny życia nie wywarło na mój umysł pozytywnego wpływu. List od Judyty wyjęłam ze skrzynki wchodząc do domu i nawet go nie otworzyłam. Ręce mi się trzęsły z przejęcia, kiedy grzebałam w kosmetykach, zasadniczej troski przyczyniała głowa, rozpaczliwie usiłowałam utrwalić uczesanie. Próbowałam myśleć, nie o zbrodniach, rzecz jasna, tylko o sobie. Czy ten stan zaćmienia utrzymałby się we mnie przy jego boku już na zawsze…? Niegdyś tak nie było, pozostawałam mniej więcej normalna, teraz zgłupiałam doszczętnie. Może to kwestia czasu? Tyle go mamy, co kot napłakał, nie zmarnować ani chwili, wykorzystać każdą minutę, jutro wyjedzie i cześć. Czy on w ogóle ze mną wytrzyma w tej zbrodniczo-śledczej atmosferze?
Na myśl, jak spędzam ogólnie to spotkanie po latach, sama do siebie zachichotałam nerwowo. Upuściłam zakrętkę do włosów, wlazłam na nią i natychmiast noga przypomniała o sobie. No tak, ani pójść dokądkolwiek, ani tańczyć, pień nieruchawy, a nie kobieta, ależ mi się to wszystko ułożyło…! Klątwa, jak Boga kocham, nic innego, tylko jakaś cholerna klątwa…
Zarazem wiedziałam doskonale, że po jego odjeździe natychmiast wrócę do śledczych emocji. Dla odmiany istne błogosławieństwo. Po utracie mężczyzny nic gorszego, niż usiąść w kącie i płakać, te wszystkie baby, którym chłop się oddalił, a one łkają w samotności, to zwyczajne idiotki. A zająć się czymś, nie łaska? No, nie przepierką, nie zmywaniem, niczym w ogóle obrzydliwym, przeciwnie, przyjemnym, ulubionym maniactwem, namiętnością…
Mignęło mi nagle wspomnienie jakiejś jednej letniej niedzieli. Jakoś tak wychodziło, że spędzimy ją razem, tymczasem Grzegorz miał coś jeszcze i opuścił mnie wczesnym popołudniem. Przez chwilę stałam na balkonie i patrzyłam za nim ze ściśniętym sercem, a potem dźgnęło mnie ostrogą. Wypadłam z domu i pojechałam na wyścigi, doskonale mi to zrobiło…
Antidotum na brak mężczyzny… Wszystkie te antidota zwaliły się nagle na mnie tak, że przestałam kręcić włosy. Zamiast własnej twarzy ujrzałam w lustrze najrozmaitsze sceny, wcale do żadnej twarzy niepodobne. Zostawił mnie głupi chłop samą w karnawałową sobotę, przygnębienie trwało dwie sekundy, w trzeciej zachłannie i ze szczęściem w duszy wwaliłam do miski znaczki do odklejania, bo filatelistyka stanowiła moje rozżarte hobby. Zostałam bez podleca, nieszczęśliwa i wściekła, pięć minut nie minęło, jak usiadłam do pisania i sama siebie rozśmieszyłam bez granic. Poszedł precz upragniony osobnik, nie musiałam się długo zastanawiać, zrobiłam sobie nieopisanie skomplikowaną, a co dziwniejsze skuteczną, maseczkę kosmetyczną. Nie zliczę, ile razy, uszczęśliwiona natychmiast po ugięciu się pod ciosem, jechałam na wyścigi. Porzucona na całą sobotę i niedzielę, z miejsca leciałam grać w pokera. W gruncie rzeczy najlepsze są rozrywki naganne…
Otrzeźwił mnie telefon. Przezornie nie podniosłam słuchawki, czekałam, co będzie.
– Domyślam się, dlaczego nie podnosisz słuchawki, ale chyba jesteś? – powiedział Grzegorz przez sekretarkę i rzuciłam się na aparat zachłannie.
– Jestem, jestem. A pewnie, już mi się tu gliny nagrały, bałam się, że znów…
– To ja też już jestem. Przyjeżdżaj.
– Zaraz jadę…
Znów mi się ręce zaczęły trząść, zgarnęłam wybrane przedmioty w foliową torbę, dwoma ruchami rozczesałam włosy i już mnie nie było. Korespondencję od Judyty wetknęłam do torebki od razu po wyjęciu ze skrzynki listowej i całe szczęście, bo inaczej z pewnością bym o niej zapomniała.
– Jak załatwiłeś? – spytałam, wysiadając z samochodu.
– Pozytywnie. Facet zgodził się przyjechać w przyszłym tygodniu. Mógłbym wracać już dzisiaj, ale, chwalić Boga, zabukowany jestem na jutro, a w okresie urlopowym o miejsce niełatwo. Dostałaś list?
Z triumfem wyciągnęłam z torebki kopertę. Grzegorz ją obejrzał.
– Jak to, nie przeczytałaś od razu…?
– Pomyślałam, że miło nam będzie mieć tę frajdę równocześnie.
No, jeżeli cokolwiek w ogóle na ten temat pomyślałam… Ale odpowiedź przyszła mi sama i w gruncie rzeczy była prawdziwa. Miło nam było mieć wszystko równocześnie…
– Pozwól, że ci złożę wyrazy podziwu. – powiedział Grzegorz z galanterią, otwierając przede mną drzwi. – Nie znam kobiety, która by wytrzymała.
– Należą mi się większe wyrazy podziwu – odparłam ponuro. – Każda normalna kobieta dokonałaby jakichś zakupów spożywczych, mnie to do głowy nie przyszło, teraz dopiero… Rychło w czas.
– Nie wygłupiaj się, czytajmy list, bo jestem ciekaw.
List od owej Judyty brzmiał następująco:
„Szanowna Pani! Świętej pamięci Helena Wystrasz to była moja koleżanka, od dziecka, jeszcze ze szkoły. Myśmy były w przyjaźni i ona mi wszystko mówiła, a nikomu innemu. We mnie jak w studnię i nic bym nie powiedziała, ale ona się bała o panią, więc piszę. Ona sprzątała u tych ludzi, na stałe była, z tym że najpierw z samą panią, jak już dom był gotów, tak ze dwa tygodnie, a pan miał przyjechać podobnież z Ameryki. Raz było tak, że miała wolne i zamiarowała pojechać do rodziny, pani myślała, że już poszła, a ona ledwo wyszła za kuchenne drzwi i zaraz na schodkach stłukła sobie kolano. Aż się rozkrwawiło. Więc wróciła i zrobiła sobie opatrunek i tak trochę czekała, że ją może przestanie boleć, bo do autobusu miała kawałek drogi. I zobaczyła, że jak raz pan przyjechał, więc się zdziwiła bo to jakoś za wcześnie, ale nic sobie nie myślała. Tylko jedną walizkę miał, nawet nie dużą. Pani go witała jak męża, a Helena go dobrze widziała. I tyle.
A potem na drugi dzień, jak wróciła od rodziny, pokazało się, że pana wcale jeszcze nie ma, znaczy to był ktoś inny, ale nic nie mówiła, bo nie jej rzecz i co ją obchodzi.