Выбрать главу

Znów wsiadłam do samochodu i pomyślałam, że ktoś wreszcie zwróci na mnie uwagę. To nie jest miejsce na parking, zatrzymać się owszem, ale nie sterczeć w nieskończoność! Odjechać stąd, rany boskie, zastanawiać się mogę na każdym innym odcinku trasy!

O peugeocie zapomniałam kompletnie, chociaż to on był przyczyną, dla której dokonałam oględzin. Przestał mnie obchodzić, nie było go już zresztą widać na horyzoncie.

Ruszyłam. Puszka piwa przewróciła się i trochę napoju wylało mi się na nogi. Zaczęła się turlać. Nie znalazłam innego wyjścia, jak tylko wypić resztę, a potem niech się turla skolko ugodno. Samochód i autostrada współdziałały ze sobą beze mnie, nadal mogłam myśleć.

Wszystkie możliwe komplikacje towarzyszące chwilowo przerastały moje siły, odcięta ludzka głowa w bagażniku, w obcym kraju, o święci patroni…!

Zajęłam się stroną techniczną i wysiliłam pamięć. W Bolesławcu alarm włączyłam, tak, to było pewne. Przypomniałam sobie ów moment, podręczne torby uwiesiłam na sobie, obejrzałam się jeszcze dla sprawdzenia, czy zgasiłam światła, alarm akurat błysnął. Mowy nie ma, żeby ktoś dotknął samochodu bez przeraźliwego wycia, Bolesławiec odpada.

Na granicy… Rany boskie, na granicy zostawiłam to pudło otwarte, okna i drzwiczki, latałam jak z pieprzem po cholerną zieloną kartę, żeby ją szlag trafił. Jacyś ludzie pętali się obok, facetka w żółtych spodniach z dzieckiem, wykluczyłam ją, dzieci miewają dziwne zabawki, ale do ludzkich głów chyba jeszcze nie doszły. Ktoś mógł otworzyć mój bagażnik bez hałasu, zaraz, on się otwiera kluczykiem, no i co z tego, kluczyk dla takich różnych to mięta z bubrem, mógł otworzyć, wepchnąć torbę i cześć. Pięć sekund. Nikt na niego nawet nie spojrzał, każdy myślał, że gmera przy własnym samochodzie, kto by gmerał przy cudzym, właściciele na ogół pilnują. W dodatku moje dokumenty z paszportem na czele leżały na tablicy rozdzielczej, z daleka widoczne, niemożliwe, żeby normalny człowiek zostawił wszystko w otwartym samochodzie i oddalił się w Pireneje.

A otóż, okazuje się, możliwe. Albo też nie jestem normalnym człowiekiem, ale informacji w tej kwestii na plecach nie noszę. No nic, granica owszem, wchodzi w grę.

A jak było w Stuttgarcie? O Boże, jeszcze gorzej! Do znajomej dziewczyny trafiłam od tyłu, mała uliczka w zieleni, samochodu nawet nie zamykałam, poszłam szukać numeru domu, znalazłam od razu, ale witałam się, trochę to potrwało, „niech ja może zamknę samochód” – takie słowa wypowiedziałam osobiście! Znaczy, był otwarty! Ale za to ruchu tam nie było żadnego, nic nie jechało, nikt się nie plątał… Chyba że mnie śledzono, załóżmy takie kretyństwo, ktoś patrzył z daleka, zniknęłam w głębi ogródka i we wnętrzu domu, podjechał, nie traktorem przecież… Przejeżdżał z cichym szmerkiem, przyhamował, podrzucił suwenir i zmył się. Znów pięć sekund. A było prztykać alarmem, lekkomyślna idiotka…!

No dobrze, jeszcze hotel zostaje. Znajoma dziewczyna pojechała ze mną, wskazując drogę, zaparkowałam na zapleczu, zamknąć, z pewnością zamknęłam, a co z alarmem?

Włączyłam go czy nie? Żeby mnie kto zabił, nie zdołam sobie przypomnieć! Nazajutrz odjeżdżałam, prztykałam, majaczy mi się, że dwa razy, czyli nie był włączony, włączyłam i wyłączyłam, ciągle mam w oczach te błyskające światła, ale wizja pewności mi nie daje. Może ta dziewczyna będzie pamiętała, przyleciała do mnie o poranku, razem poszłyśmy na parking…

Jeśli przez całą noc stało to pudło na zapleczu hotelu, nie zaalarmowane, z ulicy dostępne bez przeszkód, można było zrobić, co się chciało, i wepchnąć mi tam tysiąc głów.

No nie, tysiąc by się nie zmieścił. Zawracanie głowy z pięcioma sekundami…

Zadzwonię do niej i zapytam.

Była to w końcu jakaś decyzja, podjąwszy ją, doznałam ulgi. Na jedną sekundę.

W drugiej sekundzie rzuciło się na mnie przypomnienie, że wykrycie gdzie i kiedy mi tę Helenę podrzucono, wcale nie rozwiązuje sprawy i nie udziela odpowiedzi na pytanie, co, do diabła, mam z nią teraz zrobić!

Nad tym musiałam się zastanowić naprawdę porządnie i możliwie szybko. Nagle stwierdziłam, że już prawie dojeżdżam do Paryża, co za cholera jakaś, dlaczego tak wcześnie?! Rozejrzałam się, wpadła mi w oko wielka stacja benzynowa z szykanami, zjechałam w prawo, skręciłam. Znalazłam na parkingu odosobnione miejsce w kącie.

Na myśl, że jadę na spotkanie z mężczyzną życia z ludzką głową w bagażniku, coś mi się zrobiło. Dostałam histerycznego ataku śmiechu. Przechyliłam się, wepchnęłam twarz w fotel pasażera, wyłam, piałam, płakałam i nie mogłam się uspokoić. Podkręciłam szybę, żeby mnie nie było słychać, ale i tak jakiś człowiek przyglądał mi się z zainteresowaniem z odległości kilkunastu metrów. Nie mógł chyba odgadnąć, że tak reaguję na kawałek trupa…?

Przeszło mi wreszcie, usiadłam normalnie. Zdołałam się skupić.

Rozwiązanie najprostsze: wyjąć torbę i wrzucić do kosza na śmieci. Nie tu, tu zostałam zauważona. W następnej stacji, na następnym parkingu, gdzie spróbuję się niczym nie wyróżnić.

Znajdą tę głowę i co będzie dalej? To jest kraj cywilizowany, przeprowadzą dochodzenie. Może po torbie odgadną, skąd głowa pochodzi, a może po zębach, ta czołgająca się Helena nie wyglądała mi na kogoś, kto zęby robi w Kanadzie albo w Szwecji.

Dokonają zabiegów kosmetycznych, zdjęcia opublikują w mediach, może już jutro czy pojutrze. I co, mam siedzieć cicho? Nie zgłaszać się i niech sobie dojdą do wniosku, że są to porachunki terrorystyczne, można i tak, ale w ten sposób rzecz się nigdy nie wyjaśni, a taki efekt wcale mi się nie podoba. Poza tym mogą jednak trafić do mnie, sprawca, na przykład, na mnie doniesie, ten, który ją podrzucił. W rezultacie pójdę siedzieć we francuskim kryminale.

Niedobrze. Jeśli w ogóle miałabym się zgłaszać, to bez wygłupów, razem z dowodem rzeczowym.

Zgłosić się zatem. Francuskiej policji powiedzieć, że sama im ten prezent przywiozłam i może to być niejaka Helena Wystrasz, Helena z pewnością, a co do Wystrasz, świetne nazwisko dla cudzoziemców, pokazać im list…? Tożsamość nadawczyni z ofiarą katastrofy jest moją prywatną dedukcją, podejrzeniem, natchnieniem, sugestią duszy, ponadto list zawiera informacje zagadkowe, dla tych tutaj nie do pojęcia. Szczerze mówiąc, dla mnie też…

Najrozsądniej byłoby zgłosić się, owszem, ale u nas, w Polsce. Przy okazji wyjaśniłaby się ta dziwna zmiana praw fizyki w katastrofie. List… List na wszelki wypadek mogłabym ukryć, przynajmniej do chwili, kiedy go zrozumiem. Nazwisko owej Heleny niech sobie sami znajdą, mogę zresztą powiedzieć, że je wyjawiła. Nie: „Ja jestem Helena”, tylko: „Ja jestem Helena Wystrasz”. A diabli zresztą wiedzą, czy to rzeczywiście Helena.

Wystrasz, ale gliny tam już były, znaleźli ją przecież, może także dokumenty… Zaraz, rany boskie, ale ona była zwyczajnie poszkodowana w kraksie, wszystkie części anatomii miała przy sobie, skąd ta głowa oddzielnie…?!

Zaczęło mi się wydawać, że też mam głowę oddzielnie, mąciło mi się w niej. Dobra, zawieźć ją z powrotem do kraju. Jak…?!!! W lodzie…?! I gdzie trzymać…?!!!

Zmobilizowałam się z dużym wysiłkiem. Postanowiłam, primo, nie wyrzucać jej do śmieci od razu, a secundo, poradzić się Grzegorza. Może to dość niezwykły temat rozmowy, jak na spotkanie po dwudziestu latach, ale na to już nic nie poradzę…

* * *

Wielokrotnie w odległej przeszłości udzielał mi pomocy i rady. Najistotniejsza zawarła się w jednym zdaniu.

Z dziką siłą rzuciły się na mnie wspomnienia jeszcze wcześniejsze.

Z Bliskiego Wschodu zaczęły przychodzić listy, odpisywałam oczywiście, korespondencja jakoś nie ginęła i docierała do adresatów przyzwoicie, nikt jej nie otwierał i nie przeglądał. Grzegorz pisał różne rzeczy, aż kiedyś wreszcie dostałam list nietypowy i absolutnie przerażający.