Выбрать главу

– To też biorę pod uwagę, także z przyczyn dodatkowych. Poza tym, nie chcę jej zabić. Źle bym się czuł.

– To znaczy, że jesteś szlachetniejszy ode mnie, bo ja, swymi czasy, czułabym się doskonale.

– Co masz na myśli?

– Dwie osoby kiedyś zabiłabym z przyjemnością. Już nieaktualne. Od czego ona ma ten paraliż?

– Wylew w momencie straszliwego napięcia, gwałtowny skok ciśnienia.

Obiektywnych powodów nie było. No, zresztą… Powiem ci, bo to kretyństwo.

Dojechaliśmy na miejsce, usiedliśmy przy stoliku i Grzegorz zamówił szampana.

Także krewetki i jakieś mięsko po włosku, ale nie żarcie było dla mnie w tej chwili najważniejszym elementem wszechświata.

– Niezależnie od wszystkiego pozwól, że uczczę nasze spotkanie – powiedział, wznosząc kieliszek, i nagle, dopiero w tym momencie, prawie uwierzyłam, że to spotkanie było dla niego równie ważne, jak dla mnie. – Twoje zdrowie!

– I wzajemnie…

Opanowałam wzruszenie. Chciałam więcej wiedzieć o tej żonie.

– No więc było tak – mówił Grzegorz. – Miałem robotę, zamierzałem zostać w pracowni, ale przypomniałem sobie o jednym drobnym szkicu, który zostawiłem w domu. Jak łatwo zgadniesz, w domu też mam pracownię. Wróciłem i usiadłem do roboty, wiesz, jak to bywa. Mojej żony w tym momencie nie było, wróciła później, nie wiedziała, że już jestem, a ja nie wiedziałem, że ona jest. To willa, dosyć duża i rozczłonkowana. Czekała na mnie, w końcu nie wytrzymała i zadzwoniła do biura. A w biurze, trzeba trafu, siedziały jeszcze dwie osoby, facet i dziewczyna, mieli się ku sobie już dawno i wykorzystali okazję.

– Ludzka rzecz – mruknęłam.

– Zgadza się. Telefon odebrała dziewczyna, mocno zdyszana, i jeszcze, idiotka, powiedziała coś do niego, jakieś tam „przestań, kochanie” czy coś w tym rodzaju. Mojej żonie więcej nie było potrzeba, trwała w mniemaniu, że to ja tam jestem i chędożę rozparzoną dziwkę nawet przy telefonie…

– Każde miejsce dobre – skomentowałam filozoficznie, z zadumą wpatrzona w zestaw egzotycznych przypraw.

– Poniekąd masz rację, tyle że mnie tam nie było, a poza tym na dziewczynę akurat nie leciałem i nie lecę. Nawet hałasu nie usłyszałem, całe szczęście, że w domu pałętała się jeszcze nasza sprzątaczka, zadzwoniła po lekarza i do kuzynki, dopiero jak się zrobiło ostre zamieszanie, połapałem się, że coś nie gra i wyszedłem. Zszedłem z góry, pracownię mam na piętrze, trudno przypuszczać, że właziłem po rynnie. Zobaczyli mnie wszyscy, zdumieli się, bo Luiza zdołała wybełkotać, że właśnie robię za ogiera w biurze, na drugim końcu miasta. Ewidentna pomyłka, doktor złożył mi wyrazy współczucia, znał ją, to nasz domowy lekarz. Z jego wyrazów współczucia niewiele mi przyszło.

– Twoje zdrowe – powiedziałam, podnosząc kieliszek. – Głupio wypadło. Wcale mi się to nie podoba.

– A mnie, myślisz, że zachwyca?

– Mam nadzieję, że nie wyrzuciłeś ich z pracy? Tych dwojga?

– Pewnie, że nie, a cóż oni winni? Mają stracić dobrą robotę, bo żona szefa zwariowała? Nawet nie wiedzą, że się do tego przyczynili. Ale powiem ci, że już byłem na ostatnich nogach, kiedy wpadło mi w oko twoje zdjęcie na wystawie polskiej księgarni i zadziałało jak balsam. Potem już miałem dosyć zajęcia, żeby cię odnaleźć, i nie było kiedy się gryźć. Cholernie chciałem spotkać się z tobą.

– No i proszę. Przyjechałam i spadło na ciebie szczęście ekstra, przywiozłam trupią głowę…

– O głowie jeszcze nie, pozwól sobie powiedzieć, że cenię cię wyżej niż cały wagon trupich głów. Co to było z tym Jasiem?

– Z ja… a! Skorupka Jasia! Proszę cię bardzo, też dużo by gadać, ale streszczę.

Rozumiesz, czym skorupka nasiąknie…

– I czego się Jaś nie nauczy i tak dalej – przerwał mi niecierpliwie. – Nie cytuj całej księgi przysłów, przejdź od razu do sedna.

Przeszłam z łatwością, nie rozczarowałam się, Grzegorz rozumiał wszystko w pół słowa. Całe moje trzecie małżeństwo przeniosło się w ogóle na jakiś mało ważny margines i pozbyłam się go jeszcze przy krewetkach. Rozmaitym szczegółom dałam spokój, mogły go wprawdzie rozweselić, ale brakowało nam teraz czasu na beztroskie rozrywki.

Weszliśmy wreszcie na głowę.

– Gnębi mnie lokalizacja ofiary w katastrofie – wyznałam. – Rozumiesz, wyleciała, załóżmy, w jakim kierunku mogła polecieć? Do przodu, w ostateczności w bok, czołgała się z szybkością metra na minutę, a ja znalazłam się tam w dwie minuty po kraksie.

Mowy nie ma. żeby przelazła osiemnaście metrów przez dwie minuty! Dobra, załóżmy ciężarówkę, poleciała do przodu, świetnie, ale to by była druga strona drogi! Słuchaj, ja już nad tym myślałam, to jest coś niepojętego, nic nie rozumiem. Nawet u nas nikt nie chodzi po autostradzie, jakiej tam autostradzie, po szosie przelotowej, to nie była głucha wieś!

– Wektory są nam znane mniej więcej jednakowo – powiedział Grzegorz.

– Czerwone czy różowe?

– Czerwone.

– Popatrz, nawet wino nam się zgadza. Masz rację, ciężarówkę bym wykluczył. Do tyłu też odpada. Czekaj, niech pomyślę…

Popatrzył w okno, popatrzył na kelnera, zaaprobował wino, przestał się wahać i powiedział:

– Brzmi to zupełnie idiotycznie, ale widzę tylko jedno rozwiązanie. Ta facetka wyskoczyła albo została wypchnięta z samochodu na sekundę przed kraksą. Fizyka innych możliwości nie zostawia. Wyobraź to sobie. Możliwe?

Różne cechy mi się w tym wszystkim zbakierowały, ale wyobraźnia pozostała nietknięta. Oczyma duszy ujrzałam, jak na ekranie, pędzący samochód, otwierające się drzwiczki, wychyloną z nich ludzką postać, kierowcę w środku… usiłuje złapać ją, wciągnąć do wnętrza, drugą ręką trzyma kierownicę, łypie okiem do tyłu, zjeżdża na lewo, nie nadąża z powrotem na prawą stronę, facetka wylatuje mu z samochodu, on sam zaś zaczepia jadącego z przeciwka fiata i razem walą w ciężarówkę… Nie, odwrotnie, ciężarówka wali w dwa samochody… Kretyn ten w fiacie, świeć Panie nad jego duszą, widział przecież, że wóz przed nim dziwnie jedzie, po cholerę wyprzedzał…? Zaraz, ale tam był przecież jeszcze jeden samochód, jechał za tym z Heleną, wbił się w rumowisko zaledwie zderzakiem, no może kawałeczkiem maski, może stłukł reflektory, ale poza tym nic mu się nie stało…

– Dwa wozy – powiedziałam z rozpędu do Grzegorza, równocześnie widząc wylatującą tuż przed zderzakiem facetkę. – Hamowali wszyscy, mogła ujść z życiem. Jeśli już mam przyjąć kryminał, jeden eskortował drugiego, ona jechała w pierwszym i sama próbowała wyskoczyć. Stąd kraksa.

I już mówiąc te słowa poczułam błogość, która mogła opromienić pół życia. Nie miałam cienia wątpliwości, że Grzegorz wszystko rozumie, nadawaliśmy na tej samej fali, cóż za ulga! Nie trzeba mu wyłupywać toporem, niczym sołtys na miedzy najgłupszej krowie świata!

– Też tak uważam i byłem ciekaw, czy sama to powiesz. Mnie tam nie było, muszę patrzeć twoimi oczami.

– Mogę ci to narysować.

– Proszę cię bardzo…

Na serwetce restauracyjnej stworzyłam, można powiedzieć, sensacyjny komiks.

Rysować umiałam całe życie, w skupieniu postarałam się o utrzymanie właściwych odległości, uwzględniłam trzy fazy. Grzegorz przy każdej kiwał głową.

– Wyobraziłem to sobie identycznie i powiem ci szczerze, już wczoraj wieczorem próbowałem narysować. Mogę się pochwalić, że wyszło podobnie. Zatem przyjmujemy, że ta Helena nie jechała dobrowolnie i usiłowała wyskoczyć…

– Wyskoczyła – skorygowałam. – Usiłowania jej się powiodły.

– Wyskoczyła, w porządku. Do tej pory było łatwo, bo w grę wchodziły prawa przyrody. Teraz się zaczynają komplikacje.

– Tak jest – przyświadczyłam. – Czekaj, to ja jestem kryminalistka, a nie ty. Lęgną się następujące pytania: primo, dlaczego jechała pod przymusem? Secundo, dlaczego kazała mi uciekać? Tertio, dlaczego wieźli ją tą samą trasą, którą jechałam, specjalnie czy przypadkowo? Quarto, jaki to miało związek z listem, o ile list był od niej, a prawie gotowa jestem za to głowę na pniu położyć. Quinto…

– Naprawdę do tego stopnia umiesz liczyć po łacinie? – zainteresował się nagle Grzegorz.

– Umiem liczyć w ośmiu językach i nie powinno cię to dziwić – odparłam z naganą. – Nasz zawód, twój obecny, a mój były, zawsze wymagał liczenia.

– W jakich?

– Po polsku, po duńsku, po angielsku, po niemiecku, po włosku, po łacinie, po francusku i po rusku. Po rusku nigdy nie było mi potrzebne i sama się dziwię, że pamiętam.

Co prawda, z reguły pcha mi się nie ten język co trzeba i na przykład we Francji świetnie znam duński…

– Nie szkodzi, podziwiam cię szczerze. Dobra, quinto…?

– Quinto, co się tam działo i jak jej dopadli, żeby odrąbać tę głowę? Po kraksie była w całości… Sexto, po cholerę mi tę głowę wetknęli, bo gdzie i kiedy, to już zgaduję. Albo w Zgorzelcu, jak latałam za zieloną kartą, albo w Stuttgarcie, w nocy, na hotelowym parkingu…

– Dla ostrzeżenia – przerwał Grzegorz. – To jedno, czego jestem pewien.

Zamilkłam na chwilę, zauważyłam, że na talerzu mam wołowinę w płatkach cieńszych od papieru, zjadłam ją ze zdenerwowania i popiłam wyjątkowo znakomitym winem.

– Słuchaj, Grzesiu – zaczęłam ostrzegawczo. – Ja tu nie przyjechałam po to, żebyś mnie utuczył…

– W ludożerstwo nie popadłem – przerwał mi od razu, a oczy mu się śmiały i było w nich coś takiego, że szczęście rozlazło się po mnie, sięgając aż do pięt.

Nagle przypomniały mi się inne oczy. Bez wyrazu. Zawsze jednakowe. Twarz, do tych oczu przynależna, prezentowała rozmaite stany uczuciowe, zainteresowanie, wesołość, niechęć, naganę, troskę, co tam jej akurat wypadło, oczy nigdy nic. No nie, raz jeden ujrzałam w nich jakiś rodzaj błędnego zamglenia, z czymś mi się skojarzył, nagle pojęłam z czym i wszystko się we mnie wzdrygnęło. Wypisz wymaluj, zakochana norka! Widziałam taką w znajomej hodowli… I nawet sytuacja pasowała…

Wspomnienie trwało ułamek sekundy. Nie zniknęło zupełnie. Uczepiło się jak nietoperz w jaskini, słabo widoczne w ciemnym kącie i kiwające się chwiejnie. Fizyczna i namacalna obecność Grzegorza przysporzyła mi w tym momencie niebiańskich doznań zgoła do wypęku.