– No? – powiedział Grzegorz, przyglądając mi się z jakimś zachłannym zainteresowaniem.
– Zamajaczyło mi coś tam z tobą na czele, ale za dużo by gadać nie na temat. Jedźmy dalej na tej głowie. Na deser życzę sobie serka i nic więcej, żadnych słodyczy!
– Chyba udało mi się trochę cię nie doceniać w tych dawnych czasach. Ale może nie było okazji… Dobra, ja też uważam, że list pochodzi od niej. Czekaj, na jedno z pytań może odpowiemy. Jak jechałaś? Powoli, średnio…?
– Nie wiem, co uważasz za średnio, ale mój samochód lubi sto czterdzieści.
Rozumiem, dogoniłam ich. Nikt normalny nie mógł przypuszczać, że do Wrocławia pojadę przez Łódź!
– Zatem przypadek, ukartowana akcja odpada. Za to nie jest wykluczone, że spotkanie ciebie spowodowało decyzję zabicia tej baby.
– Cóż za piramidalna pociecha!
– Zdaje się, że wielu pocieszających elementów w tym interesie nie znajdziemy.
– Też dobrze. Może stracę apetyt. Widzisz chyba, że odchudzać się muszę.
– Idiotka. Nic nie musisz.
Idiotka… Czułość zawarta w tym słowie, pełna aprobata, wręcz miłość, popłaczę się chyba ze wzruszenia, w słowie „idiotka” najczarowniejsze oświadczyny, a słyszałam to samo wyrąbane toporem, przejeżdżające przez człowieka niczym walec drogowy, walące kafarem! Wzgarda i potępienie absolutne!
Przez człowieka…? Zaraz, chwileczkę, ostatecznie kobieta to też człowiek. Nawet jeśli po informacji „przyjdzie człowiek i przyniesie szafę” oczekuje się mężczyzny, bo w życiu żadna baba szafy nie przynosiła, to jednak… Odrzućmy szafę, nie ma tak, żeby społeczeństwo latało po wsiach i miastach z szafami na plecach, człowiecze cechy kobieta posiada i mahometański stosunek do niej jest zdecydowanie błędny. A w tamtej poprzedniej „idiotce” był zawarty. Czego mi się ten facet w ogóle przyplątał, jak nie oczy, to islam, nie, o rany, nie był to Arab! Niechże się od niego odczepię!
– Cholera – powiedziałam z irytacją, błogie uczucie rozmazując równą warstwą po całym wnętrzu. – Że też nie wyjęłam tego ze skrzynki od razu! Z pustej ciekawości skoczyłabym do Grójca, wielkie mecyje, pół godziny jazdy! Złapałabym babę, wiem, gdzie stoi chrzcielnica, autentyk z trzynastego wieku. Znam ją osobiście.
– Toteż dlatego przypuszczam, że z tą ofiarą ktoś pogadał. Była w szoku, mogło jej się dużo wyrwać, powiedziała o liście do ciebie, pojawiłaś się za nimi, łatwo wnioskować, że ich śledziłaś. Reakcja była błyskawiczna. Upieram się, że głowa ma stanowe ostrzeżenie.
Zarazem daje pewność, że już z facetką osobistego kontaktu nie nawiążesz.
Błysnęło mi natchnienie.
– W takim razie wtrynili mi ten podarunek w Stuttgarcie. Nie na granicy. Istniała szansa, że ktoś zajrzy do bagażnika, celnicy, czy ja sama, narobię krzyku, Polska o krok, zacznie się rozróba. A w obcym kraju zgłupieję, postaram się opanować, nic sensownego nie zrobię i pogląd, jak widać, jest słuszny. Czas… Może sprawcom potrzebny jest czas?
Grzegorz przez chwilę przyglądał mi się z wahaniem.
– To nie jest megalomania – zastrzegł się. – Powiedzmy, że raczej nadzieja. Gdybyś nie była umówiona ze mną, jechałabyś dalej? Czy zawróciłabyś od razu?
Zdziwiłam się, że może mieć wątpliwości. Myślałam, że wszystkie uczucia wyłażą ze mnie na wierzch i widać je równie dobrze, jak, na przykład, parchy.
– Jasne, że zawróciłabym! Możliwe nawet, że poleciałabym jednym ciągiem aż do naszej granicy.
– Kto o mnie wiedział?
– Nikt. Nie, zaraz, do jednej uczciwej przyjaciółki powiedziałam, że jadę na spotkanie z jednym takim i mam wielkie obawy, co też ujrzy we mnie po dwudziestu latach.
Nic więcej. Nie jest to osoba z dawnych czasów i o tobie nie ma pojęcia. W ogóle inne środowisko.
– Głowa mogła mnie przebić… Ryzykowali.
– Czym? Jak to sobie wyobrażasz? Francuskie czy niemieckie gliny łapią babę z kawałkiem świeżych zwłok w bagażniku, dobra, baba sama przyszła i histerycznie szlocha.
Może, poza wszystkim, wariatka. Potrzymaliby mnie przecież do jakiegoś wyjaśnienia, nie? Jak długo? Mogło wystarczyć. A może w ogóle mylę się co do czasu i należało mnie tylko przestraszyć?
– Masz przy sobie ten list?
– Mam na wszelki wypadek już wczoraj włożyłam do torebki.
– Zawsze byłem zdania, że nie ma większej mądrości niż wszelki wypadek…
Przy maksymalnie egzotycznych serach, z których jeden śmierdział łajnem, zjawisko wysoce romantyczne, pochyliliśmy się nad kartką z motylkiem w rogu. Motylek też pasował nieźle.
– Teraz ja zacznę – powiedział Grzegorz. – Po pierwsze, kto cię nienawidzi?
Wzruszyłam ramionami.
– A cholera wie. Pojęcia nie mam. Możliwe, że parę osób, nie deklarują mi się. Mogę najwyżej podejrzewać.
– Podejrzenia też dobre.
– Może i dobre, ale żadnej baby w nich nie ma. No, ze dwie przynajmniej czują do mnie niechęć, na nienawiść to za mało. Raczej faceci, paru się naraziłam, oni z górnych sfer przestępczych, zdaje się, że bezwiednie uszkodziłam im doskonały interes. No i mój ostatni mąż, jego jestem pewna…
Znów zamajaczyły mi te oczy bez wyrazu. Nietoperz w kącie jaskini rozłożył skrzydełka.
– Mam wrażenie, że o nim w tym liście jest mowa…? – powiedział Grzegorz.
Popatrzyliśmy na siebie. Grzegorz też nie miał ruchliwej twarzy, umiał jej nadać wyraz dowolny. Oczy za to posiadał normalne, ludzkie, ich wyraz mnie zgoła upoił, uznałam, że koniecznie muszę ukryć przed nim doznania własne, mężczyźni przesady uczuciowej nie lubią. W tych dawnych czasach, przed prawie ćwierć-wiekiem też ukrywałam, ile mogłam. Czy on w ogóle miał bodaj cień pojęcia, że był dla mnie mężczyzną życia…?
Opanowałam się, w czym wydatnie pomogła mi głowa Heleny Wystrasz. Ujrzałam ją nagle ze straszliwą wyrazistością, spojrzała na mnie z tej upiornej reklamówki i z szosy pod Łodzią, a już prawie zdołałam zapomnieć, że ją ciągle mam! Serek, nie ten z łajnem, stanął mi w gardle.
– Zamów mi kieliszek porządnego koniaku – poprosiłam ponuro. – Z dwojga złego już wolę się urżnąć i nawet mieć kaca, niż przeżywać takie wstrząsy. Oczywiście, że o nim jest mowa, nie darmo moja dusza czepia się go i czepia. Popatrz dalej, ukradłam mu i może mam cholera wie co. Domyślam się, co. Czekaj, w jednym zdaniu nie zdołam ci wyjaśnić, ile mamy jeszcze czasu?
– Półtorej godziny, ustawiłem się z zapasem luzu. Zaraz, ten koniak, przyda ci się…
– Nieszczęśliwym przypadkiem – zaczęłam. – Nie, nie tak, bądźmy uczciwi, z głupoty. Związałam się z osobnikiem, który uwielbiał tajemnice i podstępne knowania…
Grzegorz do słuchania był idealny. Przez pełny kwadrans wystawiałam bardzo negatywną opinię własnemu ostatniemu chłopu. Pochodził ze sfer obcych nam, tkwił w jakichś niepojętych kontrolach partyjnych, dziwnych machlojach z okresu błędów i wypaczeń, badaniach zagadkowych świństw najwyższego szczebla, w jakichś kontrwywiadach, intrygach MSW i diabli wiedzą w czym jeszcze. Gromadził obciążające dokumenty i tonął w papierach. Mieszkania mieliśmy oddzielne, bardzo długo widziałam w nim asa wywiadu, albo nawet coś jeszcze wspanialszego, supermena. Grzegorz doskonale znał moje manie, wiedział, że za tajemnicą i zagadką pójdę na koniec świata, traktował szmergla pobłażliwie, gotów był go szanować. Zrozumiał przyczyny fascynacji. Nie czułam skrępowania, ujawniając głupotę.
– Kłamał patologicznie – mówiłam teraz z gniewem. – Twierdził, że posiada materiały rzędu bomby, nikt się do nich nie dostanie, zastosował środki ochronne własnego chowu. Wyszło nareszcie szydło z worka, wykryłam prawdę, bzdety to były, łgał na każdym kroku aż się kurzyło, wyłupałam, co myślę i od tego mnie znienawidził, bo mu naruszyłam wiarę we własną doskonałość. A co do tej całej makulatury, nie wątpię, był nią zapchany. Ktoś mógł sobie wyobrazić, że miałam do niej dostęp. Odpada radykalnie. Nie miałam.
– A miałaś klucz do jego mieszkania?
Dostałam ten koniak. Napiłam się go. Popatrzyłam na Grzegorza. Jasne, wyłapał sedno rzeczy.
– Otóż, wyobraź sobie, miałam. Przez trzy tygodnie. W wyniku głupot różnych, nieobecny w domu, klucze zostawił mnie, bo nie miał innego wyjścia, na zaufanie, co prawda, nie zasługiwałam, ale uprzedził, że wszystkiego się dowie, sprawdzi… Nie muszę cię chyba zapewniać, że noga moja nie stanęła w pobliżu jego domu, może przypadkiem pamiętasz, że jedną z moich cech jest idiotyczna lojalność…
– Uspokoisz się?
– Bardzo jestem spokojna. Nie ma więcej koniaku? Nie, Grzesiu, nie zamawiaj, to były czasy i chwile nader emocjonujące, ale już minęły. Możesz mnie uważać za debilkę, jeśli chcesz, proszę bardzo, byłam dumna z siebie, że potrafię wiernie służyć bóstwu, a potem się okazało, że mogłam być nawet ostatnia świnia, bo on się przede mną zabezpieczył…
– Kurwa – powiedział Grzegorz cicho i jednak zamówił ten koniak podwójnie.
– Dlatego nie miałam litości. Dlatego we mnie strzeliło i powiedziałam wszystko, co myślę i co odgadłam, dlatego mnie znienawidził. Dlatego to się rozpadło z dnia na dzień, mimo piętnastu lat zgodnego współżycia…
– Łóżko…? – spytał Grzegorz jakoś delikatnie i półgłosem.
– Łóżko!!! – wrzasnęłam, rozwścieczona. – Nie denerwuj mnie chociaż ty!!! Do łóżka to on się nadawał, jak ja do opery!!!
– Szlag żeby to trafił, po cholerę my tu siedzimy…
Zamilkłam nagle.
– Bo tam był Murzyn – przypomniałam, otrząsając się z emocji.
Przez długą chwilę Grzegorz milczał, patrząc na mnie.
– I czegóż, do stu piorunów, ty wtedy do mnie nie podeszłaś? – spytał z rozgoryczeniem i wyrzutem. – Byłem widoczny, ty w tym tłumie. Zauważyłem cię wcześniej, owszem, ale spostrzegawczość w tamtej chwili była raczej odległa ode mnie…
– Miałam męża.
– Ileż to głupot człowiek czyni we wczesnej młodości…
– Pies mnie ugryzł – powiedziałam smętnie po paru sekundach wzajemnego porozumienia.