Grzegorz właśnie nadszedł, rozweselona scenką, powiedziałam mu o niej natychmiast. Obejrzał się, bo jeden z owych szympansów siedział za jego plecami.
– A, to chyba niejaki Renuś – powiedział z uciechą. – Znam go bardzo luźno i rozpoznaję po kłakach. Podobno też się wybiera w świat, ale wątpię, czy go puszczą, bo już samą gębą protestuje przeciwko ustrojowi…
Nie mając zielonego pojęcia, że dwie baby przed sklepem z halkami dały mi w prezencie klucz do tajemnicy, pojechałam tym autobusem dalej, przejechałam właściwy przystanek i bardzo okrężną drogą, na piechotę, wróciłam do hotelu. Wbrew zamiarom odwaliłam trasę, która chwilowo zniechęciła mnie do dalszych spacerów.
W niedzielę w pierwszym odruchu chciałam wziąć samochód i jechać do tego Wersalu, ale wspomnienie straszliwej zawartości bagażnika wybiło mi z głowy ten pomysł. Poprzestałam na wyspach, obeszłam je porządnie, śladu po templariuszach nie znalazłam, za to odpadły mi nogi. Z zawiścią patrzyłam na wszystkich kierowców, spokojnie jadących samochodami, z pewnością żaden nie wiózł trupa…
Siedząc później na prawym brzegu Sekwany i popijając smętnie białe wino, uparcie przyglądałam się oczyma duszy owej scenie w warszawskiej kawiarni. Niejaki Renuś…
Coś mi się majaczyło na jego temat, nie znałam człowieka, ale chyba też o nim słyszałam. Wyjechał na kontrakt…? Prysnął przy okazji jakiejś wycieczki…? Poszedł siedzieć…?
Dał komuś po mordzie albo sam dostał…? Coś tam było, atrakcyjnego towarzysko…
Zgniewało mnie nagle, że czepiam się go w takiej głupiej chwili, co on mnie w końcu obchodzi, nad sobą powinnam się zastanawiać, a nie nad nim! Na dobrą sprawę powinnam zbliżać się do polskiej granicy, żeby dopaść rodzimej policji i pozbyć się wreszcie cudownego bagażu, tymczasem siedzę sobie błogo w Paryżu i rozmyślam o całkowicie obcym facecie, musiałam chyba zidiocieć do reszty. No, dalej nie pojadę, to pewne, nie będę pałętać się po Europie z odciętą ludzką głową, cholera, mało mi było własnej, jeszcze i drugą mi podrzucili. Żeby chociaż nogę albo rękę…
Wspomnienie własnej głowy podniosło mnie z miejsca. Jutro spotykam się z Grzegorzem, zabiegi fryzjerskie niezbędne…
Nazajutrz, w ów poniedziałek, o poranku, nabyłam sobie letnie klapki.
Od klapek do umówionego bistra na rogu nie było więcej niż pięćdziesiąt metrów.
A jednak zdążyło się na mnie zwalić wspomnienie.
Dawno temu kupiłam sobie pantofle pod wpływem Grzegorza. Na wystawie w jakimś sklepie ujrzałam prześliczne obuwie za przystępną cenę, co zaskoczyło mnie niepomiernie, bo do butów, jako państwo, mieliśmy chyba pecha. Produkowane były raczej stępory niż co innego, a nawet jeśli prezentowały jakieś walory zewnętrzne, materiał, z którego były wykonane, przypominał stal kuloodporną. Raz w sklepie w Alejach Jerozolimskich natknęłam się na przepięknego kota, rozwalonego na parapecie okiennym, i od razu zgadłam, po co go trzymają. Nie dla myszy, tylko po to, żeby można było powiedzieć, iż w sklepie z butami znajduje się coś ładnego.
Te prześliczne pantofle zatem, znienacka ujrzane, przyciągnęły moją uwagę. Weszłam, przymierzyłam, były co najmniej o pół numeru za małe, zawahałam się. Przy okazji zostałam powiadomiona, że jest to tylko jedna para, ręcznie robiona, która wróciła właśnie z wystawy brukselskiej. Nie kupiłam, ale korciły mnie i jeszcze tego samego dnia powiedziałam o nich Grzegorzowi.
– No wiesz! – zgorszył się. – Co to za kobieta, która rezygnuje z ładnych pantofli tylko dlatego, że są za małe!
Jak oszalała popędziłam tam nazajutrz, buty jeszcze stały, kupiłam je natychmiast. Po czym dumnie włożyłam na nogi, idąc z nim wieczorem do letniego kina na Rozbrat.
Pantofle były rzeczywiście prześliczne, pochwalił je z ogniem, ja zaś na własnej skórze odcierpiałam „Opowieść o prawdziwym człowieku”. Te brakujące pół numeru zrobiło swoje. Żeby mnie kto zabił, nie umiałabym powiedzieć, co za film tam szedł, z chwili na chwilę bardziej zajęta byłam nogami, już wiedziałam, że bez rozbicia nie da się tego nosić, miękka skóra, owszem, ale gniotąca ze wszystkich stron równomiernie.
Po plecach zaczęły mi latać dreszcze, a zęby same się zaciskały. Wrócić do domu i zdjąć to, Chryste Panie…!
Wiedziona honorem i ambicją, nie mówiłam na ten temat ani słowa, Grzegorz zaś po filmie zaproponował, żeby wykorzystać piękny wieczór wiosenny i pójść piechotą. Możliwe, że usiłowałam zaprotestować, ale zabrzmiało to zapewne niczym kocie miauknięcie, wróciliśmy piechotą i tych chwil do samej śmierci nie zapomnę, to pewne. Zdjęłam pantofle w przedpokoju, dech mi przy tym zaparło, ale później już ukrycie strasznych doznań przyszło mi z łatwością. Następnego dnia poleciałam na Hożą, dałam je do naukowego rozbicia i z absolutną przyjemnością nosiłam przez całe lata.
Skóra popękała ze starości, a fasonu nie straciły, robota na złoty medal!
I za każdym razem, kiedy wkładałam je na nogi, w sercu pikała mi wdzięczność dla Grzegorza.
Idąc teraz do umówionego bistro, po drodze natknęłam się na mały sklepik z obuwiem. Na wystawie stały czarne letnie klapki. Czasu miałam jeszcze dużo, bo przy okazji zaplanowałam wizytę w banku, który znajdował się też na rogu, po przeciwnej stronie ulicy niż bistro, postanowiłam je kupić, pasowały, załatwiłam rzecz w minutę. Czasu nadal miałam dużo.
Poszłam dalej.
Przed bankiem, trzy metry od wejścia, coś mnie nagle uderzyło w lewą stopę, z boku, od zewnątrz. Rąbnęło tak, że na moment Dociemniało mi w oczach, zaparło mi dech i zrobiło mi się trochę słabo. Zatrzymałam się, wsparłam na drzewku, rosło obok jak na zawołanie. Ludzie przechodzili, nikt nie zwrócił uwagi, co to było, na litość boską…?
Odczekałam długą chwilę, oddech mi wrócił, bałam się spojrzeć na nogi, bo byłam pewna, że stopę mam strzaskaną na drobne kawałki, a widok byłby to nie bardzo przyjemny. Opamiętałam się wreszcie, ostrożnie popatrzyłam dookoła, niczego niezwykłego nie zobaczyłam, z determinacją skierowałam wzrok w dół. Stopy miałam w całości, pantofle na nich też. Stałam na żelaznej kratce chroniącej to drzewko, właściwie nie była to kratka, tylko dekoracyjne słoneczko z płaskowników, ażurowe, pod nim zapewne znajdowała się ziemia, jeśli to coś, co mnie z takim impetem walnęło, wpadło w ziemię…
Musiało być małe, większe bym chyba dostrzegła…? Nie będę przecież gmerać w dziurach i tego ochronnego żelastwa nie podniosę, a, niech szlag trafi przedmiot, stłuczenie czuję rzetelne, czy mi przypadkiem kość nie pękła…?
Spróbowałam stanąć na tej stopie. Okazało się to mocno skomplikowane. Nie od razu znalazłam pozycję, jaka pozwalała się na niej oprzeć, a i tak sama krawędź płytkiego pantofla urażała mnie dokładnie w uderzone miejsce, na nowo odbierając dech i wyciskając łzy z oczu. To mnie zmobilizowało, żadnych łez, umalowana jestem! Z wysiłkiem uczyniłam kilka kroków.
W banku podjęłam połowę zaplanowanych pieniędzy, bo już wyraźnie czułam, że jeździć po mieście i zakupów robić nie będę. Myślałam dość chaotycznie, rentgen, apteka, okład z lodu, na litość boską, zdjąć te buty, co za fart ślepy i szczęście nieziemskie, że przed chwilą kupiłam klapki, zaraz się w nie przebiorę, niech tylko dotrę do bistra, niech usiądę na krześle…
Przelazłam na drugą stronę ulicy, kichając i plując na czerwone światło. Kierowcy, chwalić Boga, nie lubią przejeżdżać przechodniów na pasach, nawet tych niezdyscyplinowanych i głupkowatych. Z najwyższą ulgą usiadłam na krzesełku w narożnym bistro i wówczas stwierdziłam, że paczkę z nowymi klapkami zostawiłam w banku.
Wymówiłam głośno dużo polskich słów, których nikt by nie znalazł w żadnym słowniku i których nikt na szczęście nie zrozumiał, i ruszyłam w drogę, ponownie przez ulicę tam i z powrotem, robiąc dużą przyjemność kolejnym kierowcom. Kiedy razem z klapkami znów usiadłam na krześle, pot po mnie płynął, a zęby szczękały.
Zmieniłam obuwie, złapałam oddech i w tym momencie pojawił się Grzegorz.
– Spóźniłem się, miła moja, przepraszam, ale za to mam więcej czasu o dwie godziny. Co się stało?
– Nic – odparłam z radosnym uśmiechem. – Zdaje się, że szlag mi trafił nogę.
Grzegorz spojrzał pod stół. Jak na dłoni widziałam w nim zaskoczenie. Czarne, bardzo letnie klapki nie pasowały kompletnie do mojego rudego kostiumu
– Jak dla mnie, możesz mieć na nogach postoły, ogólnie jesteś ważniejsza niż moje poczucie estetyki. Ale pozwól, że się zdziwię…
– Nie ma czym. Przed chwilą zrobiło mi się coś złego w lewą stopę i musiałam na poczekaniu zmienić obuwie. Głupio poprzestać na jednym pantoflu. Od razu ci wyznam, że spacery odpadają, jak mnie zacznie trochę mniej boleć, wrócę do hotelu i przyłożę sobie lód.
– Tu można nieźle zjeść, załatwimy śniadanie, tylko wejdźmy do środka. Dasz radę?
Dałam. Bez pośpiechu. Z wdzięcznym wyrazem twarzy na wierzchu i zaciśniętymi zębami nieco głębiej. Usiedliśmy.
– Jak to się stało?
Powiedziałam mu, dopiero teraz dziwiąc się wydarzeniu. Co to mogło być, to coś małego, bo nie wjechał mi przecież na nogę walec drogowy, i jakim sposobem nabrało takiego impetu? Kamień z procy…? Jeśli Dawid kamieniem z procy zabił Goliata, musi to mieć niezłe możliwości. Zapewne jakiś bachor sobie strzelał…
– Bachor jak bachor – mruknął Grzegorz. – Kulę rozpoznasz? Mam na myśli pocisk z broni palnej?
– W stanie nowym z pewnością, nie wiem jak po wystrzeleniu. Pocisk z broni palnej przebiłby mi to kopyto na wylot, nie noszę przecież kuloodpornych pantofli.
– Może szkoda. Ale tu mi się widzi raczej rykoszet…
Popatrzyliśmy na siebie, Grzegorz z troską, ja z lekkim powątpiewaniem. Może i rzeczywiście należało pogrzebać w ziemi przy tym drzewku.