– Zamachy terrorystyczne to wy tu sobie uprawiacie na każdym kroku – wytknęłam z dezaprobatą. – Ale bardzo wątpię, czy są skierowane przeciwko mnie. Poza tym co to miało być, snajper i zarazem bilardzista? Tak wycyrklował?
– Nie wygłupiaj się, rąbnąć pod nogi, kolejne ostrzeżenie. Drzewko, mówisz, odbiło się od żelaznej ramki, przypadek. Nie podoba mi się to coraz bardziej. Ta Helena mogła im powiedzieć znacznie więcej, niż napisała do ciebie, naszpikowali ją czymś…
Przyszedł kelner i postawił przed nami jakąś tajemniczą potrawę po włosku z białym winem. Było mi wszystko jedno, co to jest, grunt, że do jedzenia nadawało się doskonale.
– Teraz próbują wywinąć jakiś numer z tobą. O coś im chodzi…
– Byłoby może wskazane pogawędzić ze mną – przerwałam krytycznie. – Znam ludzką mowę.
– Nie jestem pewien, czy oni znają. Usiłują do czegoś cię zmusić albo zniechęcić.
Zastanowiłam się na głos.
– Zmusić, możliwe. Nie do kontaktu z policją chyba, raczej do powrotu. Niech się odczepię od Francji i wracam do kraju, głowa powinna mnie pchać w tym kierunku, teraz noga, idiotyzm, z nogą właśnie mogłam ugrzęznąć tutaj nawet w szpitalu, gdzie sens, gdzie logika? Nie, nogę jednak należy uważać za głupi przypadek, nie wiem tylko, jak to mogło wyjść technicznie. Wracać… pytanie, czy zdołam prowadzić samochód, zaczynam zmieniać pogląd na automatyczną skrzynię biegów…
– Istnieje także możliwość, że tym twoim przeciwnikom coś wyszło inaczej, niż planowali…
Po trzech kwadransach cholerna noga trochę się uspokoiła i zdołałam przeleźć te sto metrów, uwieszona na Grzegorzu. W hotelu kulałam demonstracyjnie znacznie bardziej, niż mi to było potrzebne, a Grzegorz podtrzymywał mnie z bijącą w oczy troską.
Wjechaliśmy windą na czwarte piętro.
Pokój był już posprzątany i Murzyn nie groził. Przez chwilę miałam na własność mężczyznę życia… Nie była to chwila imponującej długości. Zdążyłam odwiesić żakiet na oparcie krzesła i paść Grzegorzowi w objęcia, kiedy zadzwonił telefon.
– Kurwa – powiedzieliśmy równocześnie, bardzo cichutko i spokojnym głosem.
Dzwonił garażysta, połączyła mnie z nim recepcja. Zmartwiony i zakłopotany, spytał o numer samochodu, upewnił się, że to mój, i oznajmił, że włączył się alarm, bez powodu, ale nie chce się włączyć i strasznie wyje. Wytrzymać bardzo trudno.
A pewnie, mogłam to sobie wyobrazić. Dźwięk ten alarm miał taki, że można było paść na serce, gdybym mieszkała w pokoju od ulicy, usłyszelibyśmy go bez trudu przez mury i ściany. Wygrzebałam z torebki kluczyki i wręczyłam Grzegorzowi.
– Nie ma siły, musisz tam iść i wyłączyć to gówno. Ja nie pójdę. Tym czerwonym i włącz go potem, na włączenie kwiknie raz.
– Wiem, mam podobne.
Z jego nieobecności skorzystałam, żeby dobrać się do zamrażalnika, który stanowił jedną bryłę lodu. Umęczyłam się jak dzika świnia, bez skutku, nie zdołałam wyrwać zasobnika, nie psując całej lodówki. Coś tam w głębi trzasnęło. Zadzwoniłam do recepcji i poprosiłam o pomoc, lód mi niezbędny, stłukłam sobie nogę. Odnalazłam w torbie klineksy i postanowiłam użyć ich do okładów, pełna nadziei, że serwis hotelowy jakoś się do tego ustrojstwa dobierze.
Grzegorz zastał mnie przy zdejmowaniu rajstop.
– To nie ma być striptiz kuszący, tylko moczyć zamierzam bosą nogę, a nie szmaty – zastrzegłam się pośpiesznie. – Cholera, ona sinieje. Nie dotykaj!
– Nie, badać tego nie będę, nie znam się, nie jestem ortopedą. Ale palcami możesz ruszać?
– Palcami mogę.
– Może to nie jest złamanie, tylko stłuczenie. Gdzie ci położyć kluczyki?
– Na środku stołu, żeby się rzucały w oczy. I co tam było?
– Moim zdaniem ktoś próbował dostać się do twojego bagażnika. Odgłos to wydaje z siebie rzeczywiście zdrowy. Przeprowadziłem na poczekaniu małe śledztwo, otóż co najmniej od trzech godzin nikt tam nie wchodził, za to rano pętało się mnóstwo ludzi.
Zabierali i wstawiali samochody, to ma cztery piętra, ktoś mógł zostać, odczekać i dopiero teraz przystąpić do pracy.
– Chcieli zabrać głowę – orzekłam bez namysłu.
– Albo sprawdzić, czy ją jeszcze masz.
– Diabli nadali. Należało się tam zaczaić…
– I spędzić dwie doby? Po to przyjechałaś do Paryża, żeby zamieszkać w publicznym garażu?
Do drzwi pokoju zapukano i pojawił się znajomy Murzyn, a z nim razem zatroskany recepcjonista.
– Wygląda na to, że po to – powiedziałam do Grzegorza po polsku. – Rozmawiaj z nimi, ja nie mam siły. Zaraz mi wyjdzie choroba umysłowa albo szósty palec u ręki.
Tylko lód niech wyjmą!
– No, jeżeli to mają być warunki na romans…
– Jaki romans, to kryminał!
Murzyn dobrał się do zamrażalnika i posapywał. Recepcjonista objawił niepokój, coś mi się stało, widział, że kulałam, czy nie potrzebuję jakiejś pomocy? Pokazałam mu stopę, rzeczywiście zaczynała podejrzanie sinieć, ale pomoc odrzuciłam. Grzegorz z wielkim przekonaniem wmawiał w niego, że wystarczy mi lód, a jeśli coś więcej, to on mi dostarczy. Murzyn z potężnym chrupnięciem wyrwał wreszcie na świat ową bryłę lodu, lodówka jakoś przetrzymała te zapasy.
Starannie przyłożyłam do stopy lodowaty okład i pozbyłam się hotelowego personelu. Grzegorz usiadł obok. Popatrzyliśmy na siebie.
– Myślisz, że pół godziny zwłoki w tej terapii może ci bardzo zaszkodzić?
– Myślę, że nie zaszkodzi mi wcale…
A nawet gdyby miało zaszkodzić, niech ją diabli wezmą, tę nogę… Tego już nie powiedziałam.
Potem znów siedziałam w fotelu z nogą wspartą o łóżko, nie był to bowiem Ritz i odległości między meblami łatwo dawało się pokonać. Umysł zyskał szansę racjonalnego działania.
Grzegorz wyciągnął czerwone wino z neutralnej części barku.
– Oni tu mają rozum w głowie i dbają o właściwą temperaturę napojów – pochwalił. – Z całej twojej wycieczki nici. A już mi się prawie udało załatwić doskok, nie mówiłem ci tego…
– Naprawdę myślałeś, że pojadę do Marsylii z tym delikatnym towarem w bagażniku? – przerwałam nieco zgryźliwie.
– Wykombinowałem, gdzie to przechować czasowo. Zdaje się jednak, że coś nam nie sprzyja, słuchaj, możeby zrobić rentgena…?
– Tylko w wypadku, gdyby się okazało, że nie mogę prowadzić samochodu.
– Przydałaby ci się automatyczna skrzynia biegów…
Przyłożyłam sobie nowy kawałek lodu.
– Będziesz musiał mi pomóc – powiedziałam, żeby załatwić sprawę od razu. – Na drugie piętro tego garażu nie wejdę, żadnych ciężarów nosić nie zdołam i bagażnika nie otworzę przy ludziach za żadne skarby świata. Tu się zdziwią, jeśli im każę wpychać tobół na tylne fotele. Wolałabym, żebyś to zrobił własnoręcznie, możliwie wcześnie. Przed dziesiątą.
– Sam będę chciał sprawdzić, jak się czujesz. Nie ma sprawy.
Kiwnęłam głową, napiłam się wina i ni z tego, ni z owego spytałam:
– Słuchaj, Grzesiu, a co się dzieje z Renusiem? Co się z nim właściwe stało?
Przez sekundę Grzegorz jakby szukał w pamięci.
– Czekaj… Z jakim Renusiem?
Przypomniałam mu scenę przed lustrem i te dawne czasy.
– A, już wiem! Tak, był taki… Czekaj, ja się z nim przecież zetknąłem tutaj, oczywiście! Popatrz, kompletnie wyleciał mi z głowy. A co, on cię interesuje? Zdaje się, że go nie znałaś? Skąd ci się nagle wziął?
Opowiedziałam mu o scenie przed sklepem i skojarzeniu, które mi się tak nachalnie wepchnęło. Grzegorz zastanawiał się przez chwilę.
– Renuś tu był w tym samym czasie, kiedy przyjechałem pomiędzy kontraktami.
Zajęty byłem sobą, a nie jakimiś obcymi głupkami, ale słyszałem o nim dużo, teraz mi się przypomina. Czekaj… O ile wiem, prysnął z kraju, przysłużyła mu się wycieczka do Wiednia. Później przedostał się do Stanów i zdaje się, że już z piętnaście lat temu porastał pierzem, robił tak zwane interesy czy może odziedziczył spadek, nie jestem pewien.
Same plotki. A, widziałem go nawet, usunął z gęby te kłaki i chodził ogolony, pierwszy raz wtedy zobaczyłem, jak naprawdę wygląda. Potrzebny ci on do czegoś?
– Do niczego. Ale mnie gryzie i czepia się wściekle, nie mogę się od niego opędzić.
– Jakby ci zależało, mogę się dowiedzieć. Mam wrażenie, że w Stanach zetknął się z Andrzejem. Znałaś przecież Andrzeja…? Jestem z nim w kontakcie.
– Dowiedz się. Niech się od niego uwolnię, bo nie mam czasu na głupstwa.
– Dobrze. Jeśli w ogóle mogę ci jakoś pomóc…
– A tam – wyrwało mi się lekkomyślnie. – Wystarczy, że jesteś, bo już myślałam, że cię nie ma i nigdy nie będzie…
Dopiero kiedy wyszedł, zapanowałam jakoś nad własnym życiem uczuciowym.
Znów mi dobrze zrobił, nie zawiódł, też go nie miałam dla siebie, tak samo jak przed laty, a jednak w jakiś tajemniczy sposób był. Istniał. I to się okazywało najważniejsze…
Po dwudziestu latach przyjechałam na spotkanie z nim, przywożąc w bagażniku odciętą ludzką głowę, do tego złamałam nogę i zniweczyłam szansę na rozwinięcie spotkania, złego słowa mi nie powiedział, przeciwnie, od razu zaczął pomagać. Nie wypominał, że to z pewnością moja wina, mój wygłup, bo wdaję się w idiotyzmy, nie kręcił nosem i nie wybrzydzał. I tak było zawsze. Cokolwiek zrobiłam, nigdy nie czynił mi wyrzutów. Wrąbałam go w dekoracje na Targach Poznańskich, czego wcale nie chciał i nie miał w planach, w noszenie węgla w smokingu i lakierkach, w przełażenie ciemną nocą przez zrujnowane mury w Czersku… Żadnych pretensji, zawsze zachował się tak, jakbym wymyśliła najatrakcyjniejszą rozrywkę świata.
Każdy człowiek potrzebuje aprobaty i akceptacji, nikt nie wytrzyma życia w atmosferze bezustannej krytyki, potępienia i nagany. Zdaje się, że przyjmowaliśmy siebie wzajemnie, z dobrodziejstwem inwentarza, w stu procentach, zamykając oczy na wady, widząc tylko zalety, i możliwe, że udawało nam się to bez trudu dzięki rzadkości kontaktów. Z serca żałując, że to nie ja jestem jego żoną, podejrzewałam zarazem, iż w ścisłym związku małżeńskim moglibyśmy ze sobą nie wytrzymać.