Выбрать главу

– A wszystko po to, żeby się tu przed panem skompromitować…?

– No nie. Coś pani może nie wyszło. Protokół w każdym razie spiszemy.

Dwóch funkcjonariuszy niższego szczebla przysłuchiwało się naszej rozmowie z nie skrywanym zainteresowaniem. Zostali wysłani po protokólantkę i magnetofon.

Zagnieździliśmy się już w tym pokoju, mimo wszystko pułkownik darował mi schody, chociaż wyglądało na to, że ma wielką ochotę mnie po nich przepędzić. Ale może szkoda mu było czasu.

Powtórzyłam relację bardzo porządnie. Mijałam się z prawdą tak delikatnym slalomem, że zapamiętanie łgarstw nie sprawiało mi trudności. Zgodziłam się to wszystko podpisać. Po czym zrobiło się gorzej.

– Czy ktokolwiek jeszcze, oprócz pani, widział tę głowę, albo wie o niej? – spytał pułkownik, układając porządnie nieliczne kartki.

Zawahałam się. Włączenie w imprezę Grzegorza było ryzykowne, nie zdążyłam się z nim porozumieć, mógł mnie wkopać bezwiednie. Zarazem sam popaść w kłopoty, gdyby te wszystkie gliny zaczęły rozmawiać ze sobą na drodze oficjalnej. Wahanie okazało się zgubne.

– A więc ktoś wie – zawyrokowała władza, nareszcie z zadowoleniem. – Kto taki?

Podjęłam decyzję.

– Nie powiem ani do protokółu, ani na taśmę, mogę panu wyznać na ucho prywatnie. Mój dawny gach, który ma upiornie zazdrosną żonę i głowę daję… tfu wszystko inne, tylko nie głowę… że nie po raz pierwszy w życiu pan się czymś takim spotyka.

Zetknęłam się z nim w Paryżu.

– I co?

– I wyrwało mi się na skutek wstrząsu. Razem przekładaliśmy to do pudła. Gorąco było, też miał obawy, że to się zaśmiardnie.

– Mam go szukać przez francuską policję?

– Niech pana ręka boska broni! Telefon… Może pan do niego zadzwonić, nawet zaraz. Jest w pracy.

– Proszę bardzo. Telefon stoi.

Przeżegnałam się w duchu, wyciągnęłam notes i wykręciłam numer Grzegorza.

Jedyną pociechę stanowiła myśl, że go usłyszę.

– Grzesiu – powiedziałam smętnie. – Dojechałam, z nogą w porządku, złamana wprost ślicznie, ale tę głowę mi jednak rąbnęli. Siedzę właśnie w Komendzie Głównej, gdzie w ogóle w nią nie wierzą, i pan pułkownik chce z tobą pogadać.

– Dobra – zgodził się Grzegorz bez namysłu. – Dawaj go. O kraksie mówiłaś, ale nic więcej.

Wetknęłam pułkownikowi słuchawkę i nabrałam odrobiny nadziei. Grzegorz za dużo nie powie, gadatliwy nie był nigdy.

Pułkownik zastosował Wersal absolutny. Słuchałam tej pogawędki jednostronnie, Grzegorz potwierdził, że głowa istniała, była prawdziwa, miałam ją w bagażniku, nogę rzeczywiście złamałam i dwa dni przesiedziałam na lodzie. Pytania pułkownika pozwalały mi bez trudu wydedukować treść odpowiedzi.

Odłożył wreszcie słuchawkę, zamyślił się, a potem spojrzał na mnie.

– Wie pani co? Ja pani wierzę. Mogli państwo, oczywiście, wcześniej uzgodnić zeznania, ale nie widzę w tym żadnego sensu. To jest tak strasznie głupie, że musi być prawdą. Co do kraksy, wyjaśnimy sprawę. Na razie jest pani wolna.

Na razie… Ogromnie pocieszające słowa.

Torbę-lodówkę i ananasa zabrali mi, na co zgodziłam się bardzo chętnie. Z rzadką ulgą opuściłam komendę.

Ze znajomej księgarni zadzwoniłam do Grzegorza. Domyślił się, że powinien czekać na mój telefon.

– Zełgałam następujące rzeczy – powiadomiłam go bez wstępów. – Nie wspomniałam o liście, mogłam go jeszcze nie przeczytać. Konsekwentnie nic o księdzu w Grójcu. Znalazłam ją tuż pod Paryżem, chciałam wracać od razu, ale załatwiłam tę nogę i stąd opóźnienie. Reszta prawdziwa.

– Brzmi to logicznie i sam bym ci podpowiedział coś podobnego. A policji powiedziałem prawdę, odgadłaś to…? Nie miało sensu tutaj rozrabiać i tak dalej. Gdzie ci to mogli podpieprzyć? Czekaj, a co dostałaś w zamian?

– Świeżego ananasa. Wyjątkowy okaz.

– Dowcipnie. Nieźle pasuje. Gdzie…?

– Albo Stuttgart, albo Bolesławiec, przypuszczam, że wreszcie zdołali wyłączyć mój alarm. Odjeżdżać nie próbowali, więc ten zewnętrzny im wystarczył. Gliny w zasadzie mi wierzą, ciekawa jestem, co zrobią. Teraz pojadę do Grójca. Gdyby ci coś przyszło do głowy, zadzwoń…

Pojechałam do tego Grójca od razu.

* * *

– Owszem, najczęściej to ja spowiadam – przyznał się ksiądz wikary, sympatyczny człowiek w dość jeszcze młodym wieku, bardzo podobny do katechety, który mnie uczył religii w szkole podstawowej. – Ale przecież nie znam nazwisk penitentów…

Chociaż zaraz… Helena Wystrasz, pani mówi? Momencik… Wydaje mi się, że to nazwisko słyszałem…

Zastanowił się, myślał przez chwilę, zmarszczył brwi i przyjrzał mi się z uwagą.

– A właściwie co panią interesuje?

Bez słowa wyjęłam list i dałam mu do przeczytania. Odczekałam, aż skończył.

– I otóż, proszę księdza, na kobietę imieniem Helena natknęłam się w katastrofie pod Łodzią, widziałam ją, zapamiętałam, po czym jej odciętą głowę znalazłam we własnym bagażniku i woziłam ją bez mała przez pół Europy. Zanim wróciłam do Warszawy, ktoś mi ją zdążył ukraść. Co to wszystko ma znaczyć, na litość boską?! Jeśli spowiadała się u księdza, a pisze, że tak… Nie, ja wiem, tajemnicy spowiedzi ksiądz nie zdradzi, ale może ksiądz rozumie sytuację, zna sprawę i zdoła udzielić mi jakichś wskazówek?

Ksiądz nie wydawał żadnych okrzyków, zachował opanowanie, ale widać było, że się mocno przejął.

– Tak – powiedział po bardzo długiej chwili milczenia. – To ja ją spowiadałem, przypominam to sobie i kojarzę. I ona nie żyje…? Pani jest pewna, że to ona? Jak to było…?

Podałam księdzu szczegóły wydarzenia. Wyraźnie sposępniał.

– Pani pozwoli, że się zastanowię. Obawiam się, że sprawa jest poważniejsza, niż przypuszczałem… Muszę rozważyć, co znam ze spowiedzi, a co jest moją osobistą dedukcją. Moich własnych poglądów tajemnica nie dotyczy. Czy mogę na razie zatrzymać ten list?

– Oczywiście, proszę bardzo.

Umówiłam się, że wrócę za godzinę i tę godzinę spędziłam w samochodzie, bo nie nadawałam się do spacerów. Odjechałam tylko spod kościoła, żeby nie denerwować księdza przesadnym natręctwem Nie dość, że z parkingu kościelnego wjechałam na kościelny dziedziniec, co było z pewnością wzbronione i nieprzyzwoite, to jeszcze miałabym tkwić mu pod nosem. Rozmawialiśmy wprawdzie na zewnątrz, potem zaś ksiądz wszedł do zakrystii, taktownie omijając kwestię pojazdu, ale mógł wyjść i od razu nadziać się na mnie, wpatrzoną w kościelne wrota. Presja psychiczna w każdym budzi protest, a ksiądz to też człowiek.

Tej idiotycznej subtelności nie mogłam sobie później darować.

Kiedy wróciłam, wokół kościoła panowało duże zamieszanie. Obecne było pogotowie i policja, nie puścili mnie na dziedziniec, kazali się odsunąć. Pogotowie wybiegło z noszami, na których ktoś leżał, jakieś baby lamentowały koło mnie, wykrzykiwały różne opinie o świętym człowieku i antychrystach. Wychyliłam się ku nim przez otwarte drzwiczki.

– Co się stało? – spytałam najbliższą.

Odpowiedziały mi wszystkie równocześnie.

– Pani, a to księdza wikarego zabili, zbrodniarze, świętokradcy, że to kary boskiej na takich nie ma, monstrancje pokradli, w kościele księdza zabić, a nie w kościele, ino w zakrystii, całą głowę rozrąbali, zastrzelili, zbóje Madeje, taki dobry człowiek był, kościół zbezczeszczony, krew sama aż do ołtarza płynęła, ksiądz wikary świętości bronił…

Zdrętwiałam dokładnie, rąbnęło mnie, gorąco i zimno zrobiło mi się równocześnie.

Okropna myśl wystrzeliła hukiem. To ja zabiłam księdza wikarego…!!!

Rozmawiałam z nim na zewnątrz, na ludzkich oczach, z grzeczności wyszedł do mnie, żebym nie musiała daleko latać z tą kulawą nogą, jawnie podałam mu list Heleny!

A zupełnie zwyczajnie spytałam przedtem, czy dałoby się porozmawiać z którymś księdzem, na wikarego trafiło, kościelny po niego poszedł, czy może był to zakrystianin, zmiłuj się Panie, przeze mnie…

Zamknęłam drzwiczki, bo te baby świdrowały w uszach i siedziałam nadal, ogłuszona koszmarnym wydarzeniem. Na moją chwałę trzeba przyznać, że o utracie źródła wiedzy nawet nie pomyślałam, przygniotło mnie poczucie winy. Po długiej chwili dopiero nadbiegła skądś odrobina rozsądku, uświadomiłam sobie, co widziałam z daleka.

Wynieśli nosze do normalnej karetki, erka to była, zwłok tym nie wożą, zatem w księdzu kołatało się życie, może jest jeszcze szansa, może go uratują! Gliny… Jezus Mario, aby nie gliny, jeśli mnie tu złapią, nie wyłgam się! Nawet gdybym ten list od Heleny przeczytała dzisiaj, już po wyjściu z komendy, należało do niej wrócić, przekazać dowód rzeczowy, a nie wygłupiać się z księdzem…!

Siedziałam tak aż do chwili, kiedy po nabożeństwie majowym naród zaczął się rozchodzić. Z determinacją znów wjechałam na dziedziniec, przed kościelnymi wrotami dojrzałam jeszcze dwóch księży, w tym chyba proboszcza. Policja wycofała się już wcześniej, przeczekałam ich. Wysiadłam i poszczekując zębami ze zdenerwowania, kulejąc niczym ostatnia pokraka, bo podłoże było nierówne, podeszłam.

– Przepraszam, ksiądz proboszcz, prawda? – zwróciłam się dość rozpaczliwie do starszego z kapłanów. – Teraz już do reszty nie wiem, co zrobić, jeśli na księdza wikarego dokonano napaści, ja chyba temu zawiniłam i, na litość boską, niech ksiądz ze mną porozmawia!

Jasne, że nie wytyczałam tych słów pełną piersią, bo resztki wiernych mogłyby mnie zlinczować, proboszcz jednakże głuchy nie był, dosłyszał. Odwrócił się, spojrzał, skinął głową i ujął mnie pod rękę.

– Przejdźmy… – zaczął.

Trafiłam stopą na nierówne kamienie i nie zdołałam powstrzymać okrzyku, na szczęście bez pełnej treści, z „o, kurwa!” pozostało tylko „o…!” Ksiądz się nie zgorszył, zaniepokoił tylko.

– Pani coś jest?

– Nic takiego, mam złamaną kość w stopie. Ale przejdę, byle blisko…