Выбрать главу

Normalną książkę do czytania miałam przy sobie, w torebce. Pomyślałam, że właściwie powinnam przeczytać wyjęte ze skrzynki listy. Nie zabrałam ich, zostały w kieszeni na drzwiczkach w samochodzie. Nie chciało mi się po nie schodzić, zawahałam się, bo mogło tam być coś, na co należało odpowiedzieć natychmiast, a stąd, z Bolesławca, łatwo mogłam zadzwonić… W końcu machnęłam ręką, zadzwonić można zewsząd, nic im się nie stanie, jak poczekają na przykład do jutra…

* * *

Jedyną satysfakcję na granicy sprawiła mi myśl o włosach. Co za szczęście, że się nie wygłupiałam z zakręcaniem!

Godzinę i kwadrans podjeżdżałam po parę metrów w ogonie przez pół Zgorzelca.

Skąd taki tłok w początkach maja…? Czytałam książkę. Od służb granicznych dzieliło mnie ledwo parę samochodów, kiedy przypomniałam sobie o listach. Była okazja, żeby je przeczytać, zmarnowana, no, może jeszcze nie w pełni. Odłożyłam książkę, sięgnęłam po korespondencję.

Zawiadomienia bankowe załatwiłam szybko, zaproszenie do Australii na kongres IBC obejrzałam z niechęcią, nie pchało mnie tam, na Pacyfiku zdarzają się tajfuny, przyjemność bardzo średnia. Propozycja beznadziejnie złej umowy z jakiegoś nowego wydawnictwa, listy prywatne… Otworzyłam pierwszy z brzegu, nie sprawdzając nawet, czy ma nadawcę.

„Proszę pani – pisała jakaś osoba. – Ja uważam, że pani powinna to wiedzieć i ja to pani napiszę. Chociaż bardzo się boję. Ja się nazywam Wystrasz Helena”…

W tym momencie nadeszła moja kolej wepchnęłam napoczęty list byle gdzie, zdawało mi się, że do kieszeni na drzwiczkach, i podałam paszport. Naszemu. Przywalił pieczątkę, pogonił mnie dalej, podszedł celnik niemiecki, nie wiedziałam, czego będzie chciał, więc wszystkie dokumenty trzymałam w rękach.

– Zelona karta – powiedział stanowczo.

Zielona karta, proszę bardzo, miałam zieloną kartę, o tej zielonej karcie było mnóstwo gadania, ubezpieczenie, przed granicą na każdym słupie wisiało przypomnienie, „Czy masz zieloną kartę?”, „Zieloną kartę wykupisz… ” i tak dalej. Dałam mu. Obejrzał i pokręcił głową.

– Nedobre – powiadomił mnie. – Nicht gut.

Zdumiałam się i oburzyłam. A cóż to ma znaczyć, do tej pory była dobra, a teraz nagle nie? Niby dlaczego?

Celnik pukał palcem w którąś rubrykę.

– Vier – rzekł cierpliwie i pouczająco. – Jahr. Tera fünf. Pęc.

Pękania na myśli nie miał, tego byłam pewna. Przyjrzałam się rubryce. Istotnie, widniał na niej rok ubiegły. No dobrze, ale przecież płaciłam w sierpniu, a teraz zaczynał się dopiero maj, żywiłam święte przekonanie, że płacę za cały rok, a otóż nic podobnego, ubezpieczenie ważne było tylko do końca grudnia. W styczniu należało zapłacić na nowo. No dobrze, niech mu będzie, zapłacę, zaraz, Jezus Mario, ile to kosztuje?! Może mi nie starczy pieniędzy?!

Pokazał mi palcem, gdzie sobie mogę zaparkować już po niemieckiej stronie.

Zostawiłam samochód i biegiem wróciłam na stronę polską. Plakaty na temat zielonej karty straszyły wszędzie, przeczytałam je wreszcie z uwagą, chciałam Wartę, obleciałam dookoła jakiś budynek, znalazłam najbliższą placówkę. Nic z tego, tutaj ubezpieczali wyłącznie ciężarówki. Gdzie osobowe…?!!! A trochę dalej, na lewo. Dalej na lewo działało tylko PZU. Zrezygnowałam z Warty, PZU też dobre, ubezpieczę się na miesiąc, suma ogromem nie przeraża. Panie za ladą zaczęły mnie opisywać, poprosiły o kartę rejestracyjną. Cholera. Kartę rejestracyjną zostawiłam w samochodzie razem z paszportem i resztą dokumentów. Poleciałam do Niemiec, wróciłam do Polski, pies z kulawą nogą nie zainteresował się moimi galopami tam i z powrotem, dostałam piekielną zieloną kartę, zaczęłam szukać tego celnika, który się przyczepił, żeby mu ją pokazać, nie było go nigdzie, nikogo w ogóle nie obchodziłam. Zastosowałam metodę wypróbowaną. Jeśli się robi coś zakazanego, natychmiast przyleci jakiś stróż prawa, który człowieka złapie, w porządku, może być i tak. Wsiadłam i powoli ruszyłam.

Znów zaczęło padać i padało cały czas, taki średni deszczyk. Na głowie, zamiast uczesania, miałam już zmierzwioną i mokrą kupę siana. Zieloną kartę załatwiałam kretyńsko i niemrawo, bo cały czas gdzieś pod czaszką tkwiło mi ostre zainteresowanie zupełnie czym innym. Niby zajmowało mały kawałek miejsca, ale jakby kłuło. Razem z zainteresowaniem, sianem, zieloną kartą i wielkim zadowoleniem, że zrezygnowałam wczoraj z zabiegów fryzjerskich, odjechałam bez najmniejszych przeszkód, silnie zajęta kłuciem.

Co ta kobieta, na litość boską, do mnie napisała? Boi się i nazywa się Wystrasz.

Nazywa się Wystrasz dlatego, że się boi, czy też odwrotnie, nazwisko powoduje uczucie?

Może wygłupia się w ogóle…?

Boi się i Wystrasz… W dodatku Helena. Z czymś ta Helena próbowała mi się kojarzyć.

Wjechałam w roboty drogowe.

Była to duża rzecz i wypchnęła mi z głowy wszystko inne. Z lewej, o dwadzieścia centymetrów, pomarańczowy grzebień na asfalcie i barierka, z prawej o tyleż TIR-y, autobusy i ciężarówki. Slalom. Na szybach błoto bez przerwy, a szybkość różnie, od czterdziestu do stu dwudziestu, zależy jak leci ten z przodu. Grzebień wywija meandry, wszystko zwalnia, wlecze się na trójce, może i wypoczynkowo, ale czas płynie, a ja mam zdążyć przed wieczorem do Stuttgartu…

Głównym moim zajęciem było przypominanie sobie, gdzie, do wszystkich diabłów, przebiegała granica byłego NRD? Dokładnie w chwili ich zjednoczenia sama zgadłam i, jak idiotka, wymówiłam w złą godzinę, że będą mieli duży ubaw z przerabianiem dróg.

Duży ubaw to miałam ja. Aby się przedrzeć do byłej RFN…

Razem nadeszły, koniec robót drogowych i koniec deszczu, pogoda zaczęła się wyraźnie poprawiać. Przez co najmniej pięć kilometrów obliczałam, że w celu przybycia do Stuttgartu przed dziewiątą muszę osiągnąć przeciętną sto sześćdziesiąt. Mój samochód lubił sto czterdzieści, no, może sto czterdzieści pięć. Lewym pasem lecieli ci szybsi, żeby ustąpić im miejsca bez straty szybkości przymuszałam go nieco i wtedy do tych stu sześćdziesięciu dochodził, ale nie wydawał się zadowolony. Zbuntowana i wściekła, zaczęłam rozmawiać ze sobą wierszami. Nie będzie Niemiec pluł nam w twarz i spędzał nas z autostrady, orężny stanie hufiec nasz, damy se z nimi rady. No dobrze, na razie damy rady połowicznie.

Jakim sposobem o wpół do dziewiątej w promieniach zachodzącego słońca dojechałam do Stuttgartu, do końca życia nie zdołam zrozumieć, w końcu o wpół do drugiej latałam jeszcze za zieloną kartą. Może pomyliłam się w obliczeniach, a może nastąpił zwyczajny cud. Dojechałam jednakże i zaczęłam szukać znajomej dziewczyny, która zarezerwowała mi hotel.

Korntal miał to być, taki ichni Brwinów pod Stuttgartem. Zdaje się, że byłam głodna i spragniona, od granicy leciałam jednym ciągiem i nie w głowie mi było pożywienie. Owego Korntala nie znałam kompletnie, nie było go na żadnej mapie, zaczęłam pytać o drogę, znalazłam wreszcie drogowskaz. Trafiwszy do miejscowości jako takiej, zaczęłam wymieniać nazwę ulicy, nikt takiej nie znał, co za ludzie, mieszkają w tym Brwinowie i pojęcia nie mają o nazwach ulic! Zaczęłam operować kościołem, bo to miało być obok, okazało się później, że kościoły stoją tam dwa, katolicki i ewangelicki, każdy gdzie indziej, Bóg raczy wiedzieć, o który pytałam. Właściwą trasę wskazał mi wreszcie jakiś młodzieniec, zdziwiłam się, że tak dobrze rozumiem niemiecki język, mówię w nim w dodatku, kolejny cud, po czym uświadomiłam sobie, że rozmawiamy po angielsku. Pojechałam wedle młodzieńca i wreszcie trafiłam. Co prawda od tyłu, ale to już była drobnostka.

Siedziałam u znajomej dziewczyny, jadłam kolację, gadałyśmy, mąż nie brał udziału, bo polski język znał podobnie jak ja niemiecki, a może nawet gorzej. Kiedy późnym wieczorem dobiłam do hotelu, nadawałam się wyłącznie do pójścia spać. Co do mierzwy na głowie, zgodziłam się, że szlag jasny może ją trafić.

Korespondencję od tej wystraszonej Wystrasz zostawiam rzecz oczywista w samochodzie…

* * *

W pierwszym pejażu na francuskiej autostradzie przypomniałam sobie, że w charakterze pieniędzy posiadam tysiąc franków w jednym banknocie i marki niemieckie drobnymi. Usiłowałam rozmienić ten banknot, ale woleli wziąć marki przeliczone automatycznie na poczekaniu. Przed drugim pejażem wstąpiłam do stacji benzynowej i wreszcie zaczęłam dysponować właściwą walutą. Odetchnęłam z ulgą.

Na francuskich autostradach człowiek nie ma co robić. Bez względu na szybkość, można oglądać okolicę albo zgoła czytać książkę. Do książki nie doszłam, ale uwolniłam myśl i przypomniałam sobie, dokąd jadę i po co.

No właśnie, jechałam do Paryża na spotkanie z mężczyzną życia…

Zobaczyłam go po raz pierwszy, kiedy miałam osiemnaście lat, a już w chwili oglądania wiedziałam o nim mnóstwo. Znałam jego nazwisko, wiedziałam, kim jest, wszyscy plotkowali z szalonym zapałem, wiedziałam zatem, dlaczego w okropnej, obrzydliwej sprawie występuje jako oskarżony, nie znałam go tylko osobiście. Występ miał oblicze polityczne, a jego sensu nigdy nie zdołałam zrozumieć, co mi snu z oczu nie spędzało, bo nie interesowała mnie polityka.

Zainteresował mnie za to Grzegorz. Wyleciał ze studiów, zaprezentowawszy przedtem postawę, osobowość, charakter, jakim do pięt nie sięgało sądzące go tchórzliwe, zakłamane grono. Chciałam podejść, pogratulować mu, ale zawahałam się. Moje osiemnaście lat, jego dwadzieścia, głupio mi się zrobiło, piękny chłopak, wszechstronnie atrakcyjny, jeszcze pomyśli, że go podrywam, zbyt młoda byłam, żeby się tym nie przejmować. Nie podeszłam.