Ksiądz proboszcz zmartwił się i zakłopotał na nowo.
– Jedyne, co ksiądz wikary mógł powiedzieć, to to, że one mieszkały gdzieś blisko siebie. Tam, gdzie nieboszczka Helena pracowała. Nic więcej. Ogłoszenie…? A może policja by ją znalazła?
Poczułam się trochę nieswojo.
– Policja owszem, zapewne bez trudu. Ale ja, proszę księdza, do policji zełgałam, nie powiedziałam o liście.
– Dlaczego? – zdziwił się proboszcz.
– Nie wiem. Na zdrowy rozum trudno wyjaśnić. Ale zaczęło mi wychodzić, że istnieje jakaś afera, która dotyczy mnie osobiście i prywatnie, mam na myśli tę babę z listu, która mnie nienawidzi. Jest taka. Żeby to rozwikłać, trzeba by cofać się w przeszłość, nie każdy zrozumie, szczególnie powody tej nienawiści. To nie ja jej zrobiłam coś złego, tylko ona mnie. Ogólnie biorąc, coś tu nie gra, chciałam najpierw sama się czegoś dokopać, a potem dopiero uszczęśliwiać gliny. Ksiądz już z nimi rozmawiał?
– Tak. O wypadku księdza wikarego. Tego listu jeszcze wtedy nie miałem.
– To może ja go zabiorę. I dam im. Przyznam się do łgarstwa, na Sybir mnie za to nie wyślą. I powiem o Judycie.
Ksiądz proboszcz zgodził się ze mną bez namysłów i wahań.
– Tak istotnie będzie lepiej. Zaraz, muszę pani więcej powiedzieć. Ksiądz wikary bardzo jest zatroskany, ja zresztą również, ale pewne prawa nas obowiązują i są sprawy, które należy zostawić sprawiedliwości boskiej. Ksiądz wikary jeszcze się waha i rozważa, no, nie w tej chwili, bo się źle czuje, ale być może później powie coś więcej. Coś, co pomoże sprawiedliwości ludzkiej. Otóż świętej pamięci Helena wykryła, że niewinny człowiek został zamordowany, i bała się, jak widać słusznie, o siebie. Zabójca ciągnie zyski ze swojej zbrodni. Nie powinno się tego zostawić bez żadnego przeciwdziałania.
– Ksiądz wie, kto to jest? – spytałam, nieco wstrząśnięta.
– Ksiądz wikary wie. Ale to jest właśnie to, co usłyszał w konfesjonale.
– Znaczy umrze, ale nie powie. Ale wspominał, w rozmowie ze mną, że coś wydedukował samodzielnie…?
– Owszem. Chociaż niewiele zdążył. Myślę, że będzie chciał porozmawiać z panią, jak tylko poczuje się lepiej.
– Przyjadę na pierwszy sygnał – obiecałam płomiennie. – Wolałabym najpierw rozmawiać z księdzem wikarym, a potem z glinami, ale mam obawy, że mi to źle wyjdzie. No dobrze, niech będzie, przyznam się im do łgarstwa…
Ksiądz proboszcz całym sobą zaaprobował moje postanowienie. Z całej rozmowy wyniosłam jedną konkretną korzyść, mianowicie nazwisko owej tajemniczej przyjaciółki Heleny…
Za to uparcie nie miałam nazwiska Renusia. Siedziałam przy telefonie i zastanawiałam się, gdzie dzwonić, nadal po znajomych czy jednak do policji. List od Heleny gryzł mnie w sumienie. Dodatkowo miotał się po mnie kler, ksiądz proboszcz i ksiądz wikary, informacje o zyskownej zbrodni jałowiły mi umysł, zamiast dodawać mu wigoru.
Czułam wyraźnie, że powinnam odczekać i dopiero po jakimś odpoczynku nakłonić zwoje mózgowe do racjonalnej pracy.
Telefon załatwił sprawę sam z siebie, bez mojego udziału. Zadzwonił.
– Czy pani Chmielewska Joanna? – spytał damski głos.
Potwierdziłam
– Ja się nazywam Chmielewska Judyta – powiadomiła mnie baba z drugiej strony i równie dobrze mogła walnąć mnie tasakiem w ciemię. – Helena Wystrasz to była moja przyjaciółka. Ja do pani dzwonię z lotniska i zaraz wyjeżdżam, bo ja się, proszę pani, boję, a oni wszyscy niech się wymordują beze mnie. Helena podsłuchała i widziała te papiery, a teraz dopiero wszystko zgadła. Podobnież taka czarna teczka była, znaczy takie okładki plastykowe, oni myślą, że pani to ma. Albo ten panin mąż gdzie zatrynił. I niech pani lepiej też wyjedzie i w ogólności w nic się nie wtrąca.
Udało mi się opanować oszołomienie.
– Zaraz, proszę pani, chwileczkę! – wrzasnęłam gorączkowo. – O co tu w ogóle chodzi, ja nic z tego nie rozumiem! Niechże mi pani cokolwiek wyjaśni! Po co oni mi podrzucili tę głowę Heleny i kto to jest…
Przerwała mi.
– A, to jednak! A ja od razu mówiłam, że jej tę głowę odcięli. On się nazywa Libasz, ten gość, a jak naprawdę, to nie wiem. Oni tak panią ostrzegają, bo się boją panią zabić, żeby za dużo szumu nie było, a jakby pani miała te papiery, to by je kto znalazł, policja albo co. Oni zabili tego drugiego. A teraz to ja już muszę iść, bo do samolotu wołają. Do rodziny jadę. A do pani list wysłałam.
Rozłączyła się. Pociemniało mi w oczach. Gdybym miała obie nogi w porządku, za dziesięć minut znalazłabym się na lotnisku. Zanim wepchną pasażerów do samolotu, upłynie jeszcze trochę czasu, zdążyłabym złapać tę cholerną Judytę. Kretyńska kość mnie hamuje, samo złażenie ze schodów po jednym stopniu zabierze z kwadrans, a jeszcze tam, przemarsz z parkingu… Mogłabym zadzwonić na lotnisko, żeby ją zatrzymali, ale nie będę przecież robić babie koło pióra, Helena nie żyje, a kto wie, zabiliby może i ją…
Na lotnisko jednakże zadzwoniłam i spytałam, dokąd leci najbliższy samolot, ten, który właśnie bierze pasażerów. Okazało się, że do Montrealu. No tak, ta facetka wie, co robi, odgradza się od złoczyńców oceanem. Bardzo rozsądnie.
Odłożyłam słuchawkę i znów spróbowałam pomyśleć, co wychodziło mi jeszcze gorzej niż przed tym telefonem Judyty. Facet nazywa się Libasz, No świetnie i co mi z tego? Libasz… Zaraz…
Żadnego Libasza nie znałam, ale nazwisko plątało mi się mętnie po zakamarkach pamięci. Musiałam je słyszeć. Ciekawe od kogo…? Nie kojarzyło mi się z nikim i z niczym, ale ktoś je chyba wymienił. Mam się nie wtrącać. W co się wtrącam, o rany?! No owszem, roztrąbiłam potężną aferę i wetknęłam kij w mrowisko, ale nic z tego nie wynikło, aferzyści prosperują nadal. Nie lubią mnie, to pewne…
Zaraz, ona wysłała do mnie list, może z niego się czegoś dowiem? O Libasza zacznę pytać wszystkich znajomych, ale nie jest wykluczone, że napomknął o nim jakiś obcy człowiek i ze znajomych pożytku nie będzie. Diabli nadali i szlag jasny żeby to trafił.
Opanowałam myślopląs, sięgnęłam po długopis i porządnie zapisałam cały komunikat owej Judyty. Co ona powiedziała…? Libasz, papiery i czarna teczka…
Czarną teczkę oczyma duszy ujrzałam jak żywą. Posiadał coś takiego mój ostatni chłop, widziałam ją, nadwerężona już była nieco i nadgryziona zębem czasu, pękato wypchana papierami. Plątała mi się po mieszkaniu chyba jeszcze i później, po zerwaniu wszelkich kontaktów, ale bez papierów, pusta. Prawdopodobnie wyrzuciłam ją do piwnicy, pchałam tam wszystko co niepotrzebne, w tym pozostałości po trzech mężach, dziada z babą w tej piwnicy brakowało, nogi nie było gdzie postawić…
Westchnęłam ciężko i zadzwoniłam do policji.
Na kapitana Borkowskiego trafiłam prawie od razu. Nie czynił mi żadnych wyrzutów, może dlatego, że zaczęłam od uroczystej obietnicy, iż teraz wreszcie powiem prawdę.
– My od początku wiemy, że pani coś ukrywa – rzekł beztrosko. – Jeśli pani pozwoli, to ja wpadnę za godzinę…
Pozwoliłam bardzo chętnie. Był to ostatni telefon, jaki udało mi się załatwić, ponieważ zaczął padać deszcz. Nasza instalacja telefoniczna mokrej pogody nie lubi, przestała normalnie łączyć i nie zdołałam się dodzwonić do nikogo. Kiedy zabrzęczał gong u drzwi, ze szczerą ulgą odczepiłam się od urządzenia i poszłam otworzyć, przekonana, że to kapitan.
Za drzwiami stał obcy facet z wielką paką w objęciach.
– Przesyłka dla pani Chmielewskiej – powiedział.
Zdziwiłam się.
– Przesyłka? Skąd?
– Z poczty.
– A, z poczty…
Żadnej przesyłki nie oczekiwałam, ale nie był to powód, żeby odmawiać przyjęcia.
Poza tym, mogli mi przysłać książki, zdarzało się. Pokwitowałam na podetkniętym formularzu, facet położył pakę na stoliku, dałam mu dwa złote, podziękował i poszedł.
Zawartość pakunku ciekawiła mnie, spróbowałam go podnieść. Nic z tego, ważył dwie tony, takie ciężary to nie na moją nogę. Rozejrzałam się w poszukiwaniu nożyczek, znalazłam akurat największe, półmetrowej długości, ale pogodziłam się z nimi, bo spacery, nawet tylko po mieszkaniu, żadnej przyjemności mi nie sprawiały. Rozcięłam sznurek i taśmę klejącą, po czym nagle przyszło mi do głowy, że jak na książki ciężar jest zbyt wielki. Co może być takie ciężkie? Bomba…?
Wątpiąc w bombę, na wszelki wypadek przytknęłam do paki ucho i posłuchałam.
Nie cykało. Zatem, jeśli nawet bomba, to nie zegarowa i z mieszkania w pośpiechu wybiegać nie muszę. Zdejmując papier z tekturowego pudła, zdążyłam się zastanowić, co zabrałabym ze sobą, żeby nie uległo zniszczeniu, wyszło mi, że książki, dwa tysiące książek wynieść z domu w minutę, no nie, tego nawet zły duch nie dokona…
Kapitan zadzwonił w momencie, kiedy przecięłam narożniki i rozchylałam boki pudła, wypełnionego uszczelniającą gąbką i czymś dużym w folii. Otworzyłam mu drzwi.
– Nie wiem, czy nie naraża się pan na niebezpieczeństwo – powiedziałam z troską.
– Dostałam tajemniczą przesyłkę i właśnie ją zamierzam obejrzeć. Nie tyka.
Kapitan odwrócił się do mnie, potem spojrzał na zaśmiecony stolik i uczynił krok ku niemu.
– Ma pani jakieś obawy? Może lepiej, żebym ja to rozpakował?
Mój hol odbiegał rozmiarami od placu Defilad. Zdążyłam zamknąć drzwi i uczynić dwa kroki, dzięki czemu znalazłam się przed nim.
– Już niewiele zostało, jak pan widzi. Co do pana natomiast…
Chciałam powiedzieć, że spadł mi jak z nieba, bo niewątpliwie zdoła podnieść ten ciężar, ale nie dokończyłam zdania. Rozchyliłam folię i ujrzałam pod nią zawartość zasadniczą.
Na bardzo długą chwilę odjęło mi mowę i zaparło dech.