Выбрать главу

Żeby chociaż ta cholerna głowa z gipsu była biała, robiłaby może mniejsze wrażenie, to nie, pomalowali ją. Wyglądała jak żywa. Helena Wystrasz oczywiście, rozpoznałam ją w mgnieniu oka.

Trwałam w odrętwieniu, kurczowo ściskając w dłoni nożyczki. Kapitan z wielkim zainteresowaniem oglądał, na zmianę, to Helenę, to mnie.

– To ona? – spytał.

– A kto? – wyrwało mi się. – Elizabeth Taylor? Czy może Lenin…?

– Ciekawa rzecz…

Uniósł ją z pewnym wysiłkiem, obejrzał od spodu, wygarnął opakowanie i ładnie ustawił dekorację na środku stolika.

– Nieźle zrobiona – pochwalił.

– I nadzwyczajnie podobna – potwierdziłam zgryźliwe. – Rzeźbił Benvenuto Cellini…? Nie, to odlew, maska pośmiertna… Przy świadku stwierdzam, jest to niejaka Helena Wystrasz, która przejechała ze mną prawie pół Europy, z tym że żywa… To znaczy nie, żywa już raczej nie była…

– Może powinna pani napić się trochę koniaku? – podsunął kapitan z wyraźnym współczuciem.

Zgodziłam się.

– Koniaku mogę. Kuchnia jest tam. Poszłabym sama, ale pan będzie szybszy.

Pudło, papier, gąbkę i sznurek sprzątnął osobiście, myślałam, że to ze względu na moją nogę, ale okazało się, że nie tylko. Postanowił zabrać to ze sobą. Wyjął aparat fotograficzny rozmiaru pudełka zapałek, pstryknął parę razy i uszczęśliwił mnie informacją, że głowę może mi zostawić. Nie był to podarunek, o którym marzyłabym całe życie.

– A nie mógłby pan zabrać jej także? – spytałam zachęcająco. – Może panowie nie wiedzą dokładnie, jak wyglądała, właśnie tak, tyle że była jakby mniej różowa, kiedy ją ostatni raz widziałam. Kolorystycznie wprowadziłabym korektę. Na co mi to memento?

– A otóż, proszę pani, jeszcze nie wiem – odparł grzecznie. – Na wszelki wypadek niech postoi u pani. Przecież do pani ją przysłano? Mogło to mieć jakiś cel, zobaczymy, co z tego wyniknie.

Przełamując w sobie silny i zdecydowany opór, pogodziłam się z jego decyzją.

Postanowiłam zakodować w pamięci, żeby w holu nie zapalać światła. Nagły rzut oka na głowę nieboszczki mógłby i mnie wpędzić do grobu, dość miałam własnej, nawet mimo peruki, ta druga stanowiła nadmiar nie do zniesienia. Wpadłam na pomysł.

– Czy ma pan coś przeciwko temu, żebym ją zasłoniła jakąś szmatą?

– Dlaczego nie? Można. Nie będzie się kurzyła.

Błyskawicznie wyobraziłam sobie, jak odmiatam kurz z cholernej głowy, przejeżdżam ją odkurzaczem albo czyszczę pędzelkiem i coś mi się w środku zrobiło. Pośpiesznie podetknęłam kapitanowi kieliszek, nie żałował mi, w końcu ten koniak był mój własny.

Pomyślałam, że trudno, jakoś dam sobie radę z tym szczątkiem zwłok we własnym domu.

Przeszliśmy wreszcie do pokoju i przystąpiliśmy do tematu zasadniczego.

– No dobrze, przyznam się – powiedziałam, podając mu list od Heleny razem z kopertą. – Zbiegło mi się na francuskiej autostradzie, korespondencja i prezent. Ona nic do mnie nie powiedziała, poza „uciekaj” i „ja jestem Helena”. Resztę, z nazwiskiem włącznie, wydedukowałam. Ponadto dzwoniła do mnie jej przyjaciółka, niejaka Judyta Chmielewska, i potwierdziła, że w grę wchodzi jakaś zbrodnia. Oni go zabili, rzekła do mnie, ale, niestety, nie wiem kogo. Ponadto widzi mi się, że odgadłam babę, która mnie nienawidzi, jest to moja niegdyś przyjaciółka, a obecnie chyba wróg, nie wiem nawet, jak się teraz nazywa, bo poślubiła faceta, którego znam tylko z imienia. Renuś niejaki i do widzenia. A tej Judyty już pan nie złapie, bo dwie godziny temu odleciała do Kanady i właśnie znajduje się nad Amsterdamem. Dzwoniła do mnie z lotniska.

Kapitan cierpliwie wysłuchał mojego zeznania. Na komunikat o wojażu Judyty nieco jakby sposępniał, ale nie czynił mi wyrzutów. Informację o liście od niej ukryłam, bo miałam obawy, że będą chcieli przeczytać go wcześniej niż ja. Ominęłam także nazwisko Libasza, wyłącznie dlatego, że nie wytrzymał konkurencji z podarunkiem, wyleciał mi z głowy i zapomniałam o nim na śmierć.

Ledwo zostałam sama, rzuciłam się ku szufladzie, w której spoczywały płachty.

Foliowe wykluczyłam, nie nęciła mnie przezroczystość. Znalazłam stary obrus na dwanaście osób, w moim holu pojawiło się coś w rodzaju piramidy, spływającej ku podłodze łagodnymi fałdami. Zakrywszy prezent, ochłonęłam.

Libasz wrócił na swoje miejsce. Znów usiadłam przy telefonie. Deszcz przestał padać, telefony miały szansę odzyskać nieco równowagi. A była mowa, że ta francuska instalacja jest delikatna do obrzydliwości, styki codziennie przemywać spirytusem, cha cha, polski naród spirytus wypije, a styki niech się powieszą, Ericsson był solidniejszy, kto do cholery, wymyślił zamianę…?! A, prawda, Gierek! Całą duszą mu życzę, żeby musiał żyć z telefonu!

Pozgrzytałam zębami, przyniosłam sobie herbatę i ugrzęzłam przy tym parszywym ustrojstwie na mur. Dodzwaniałam się do ludzi z częstotliwością dwie sztuki na godzinę. Z miejsca przy telefonie miałam doskonały widok na tekstylną piramidę w holu, denerwowała mnie, odwróciłam się tyłem, przyjmując pozycję bardzo niewygodną.

Libasza, jak dotąd, nikt nie znał. Po drodze dostałam kołowacizny, zapomniałam, co mówię i zamieniłam go na Libusza, Libusz był mi znany jakoś podwójnie, uświadomiłam sobie wreszcie, że operuję imieniem woja z jedenastego albo nawet dziesiątego wieku, ogarnęła go Ruś, Mieszko albo Chrobry nie zdołał mu przyjść z pomocą i Libusza diabli wzięli, a z nim razem przepadły Grody Czerwieńskie. Zgniewało mnie, że nie pamiętam dokładnie, zajrzałam do encyklopedii, bez skutku, wyciągnęłam Bunsza i sprawdziłam. Okazało się, że był to Lubor, za Mieszka, i nie stracił Grodów Czerwieńskich, tylko przeciwnie, zdobył je, zatem pomyliłam wszystko, ciągle jednak plątał się po mnie jakiś dramat tego Lubora i strata terytorialna. Nie miałam teraz czasu czytać wszystkich tomów, odczepiłam się wreszcie od historii, ale i tak to potrwało.

W ten sposób do właściwej osoby udało mi się dodzwonić dopiero o dziesiątej wieczorem.

– No jak to, kto to jest, ode mnie o nim słyszałaś, to jest ten od REBASU. Pozornie spółka akcyjna, a naprawdę własność prywatna, właśnie tego Libasza – powiedział trochę gniewnie Jurek, poniekąd mój wspólnik we wtrącaniu się tam, gdzie nie trzeba.

– Zdaje się, że już pertraktuje o powiększenie terenu, ty wiesz, że byli u mnie z propozycjami? To ja mam wydać opinię, mają w kieszeni Ministerstwo Rolnictwa i Ministerstwo Finansów, nie będą im stawiali przeszkód, ale ja i tak się dziwię. Przecież w końcu nawet ostatni żłób połapie się w tych kantach, wygruzi im się wszystko. Nie rozumiem, co im za korzyść z tego?

– Bo nie jesteś hochsztaplerem – wyjaśniłam. – Od premiera przyszło wyciszenie afery. Zmyją się we właściwej chwili, a co mają, to mają, potem się okaże, że legalnie i nic im nie można zrobić. Ja też się na tym nie znam i nie wiem, jak to wykombinują, podejrzewam tylko, że na byle kogo padnie, a ten byle kto już się będzie opalał na plaży w Kalifornii. A oni swój zysk zabezpieczą.

– Może i tak. Ja im tej opinii nie dam. A naciskają, jakby się śpieszyli. Zdaje się, że napaskudziłaś im koło nogi całkiem nieźle…

– I z przyjemnością napaskudzę więcej…

Odwróciłam się, mściwie spojrzałam na obrus w holu i odczepiłam się wreszcie od telefonu. Osiągnęłam cel, znalazłam Libasza. Tyle mi to dało, że ostatecznie uwierzyłam we własny związek z aferą, owszem, to ja właśnie nie miałam nic lepszego do roboty, jak tylko rozdmuchać podejrzany biznes. Przedtem działał, sobie cichutko i kameralnie, dziennikarze ich nie tykali, każdy zapewne miał żonę i dzieci. Ja jedna ich ruszyłam, nie zdając sobie sprawy z rozmiaru i zasięgu świństwa, w rezultacie zabiłam Helenę Wystrasz i postrzeliłam księdza wikarego. Te upiorne głowy mają mi wyraźnie powiedzieć, że dosyć tego, teraz powinnam przyschnąć i zaniemieć…

A chała.

Pięć po jedenastej zadzwonił telefon. Pogratulowałam sobie, że nie zdążyłam wejść do wanny, wyłażenie potrwałoby dość długo.

– Cześć – powiedział ktoś. – Andrzej Boberski. Może mnie przypadkiem pamiętasz?

Poczułam się dokładnie wstrząśnięta. Jak butelka z lekarstwem, wstrząsnąć przed użyciem. Wydałam z siebie dziki krzyk.

– Andrzej…! Jezus Mario! Jak to, przecież sam nie chciałeś…? Skąd dzwonisz?!

– Z Bostonu. Poniechaj okrzyków, ja zrobiłem się skąpy, a telefon kosztuje. Grzegorz mnie prosił, żebym powiedział ci wszystko o Renusiu bezpośrednio, niekiedy spełniam prośby przyjaciół. Słuchasz?

– Jak zwierzę w puszczy. Z wytężeniem.

– Ireneusz Libasz. Ugrzązł tu już dawno, bo miał krewnego, stryja ściśle biorąc.

Innej rodziny nie było. Prosperował. Dwadzieścia lat temu przywiózł sobie z Francji Miziutka w charakterze ślubnej małżonki, co mnie dziwi, bo Miziutek był zamężny, ale nie wnikam w perturbacje matrymonialne. We właściwej chwili rozeszło się o interesach w byłych demoludach, Renuś na to poszedł, przeniósł się z powrotem za Atlantyk, podobno pod wpływem Miziutka. Ja bym się z nią nie ożenił za żadne skarby świata, z dwojga złego już prędzej z tobą, więc sama rozumiesz. Chociaż może wybrałbym stryczek. Krótko po ich wyjeździe stryj, człowiek przyzwoity, umarł i Renuś, acz w tym momencie nieobecny, to jednak odziedziczył około piętnastu milionów w tutejszej walucie i trzy firmy w średnim stanie. Mógł owocować z wysiłkiem lub też więdnąć w dobrobycie, wybrał to pierwsze, niewątpliwie również pod wpływem Miziutka. Mienie podobno zaczyna ostro dopływać, chociaż nie, źle mówię, słowo „podobno” można usunąć.

Kontakty z ludźmi zostały zerwane, dla objęcia spadku przyjechał Miziutek z plenipotencją. Baby twierdzą, że ona ukrywa Renusia, żeby jej go nikt nie poderwał, bo nie wierzą w nagły zanik skłonności rozrywkowych. Z niechęcią to powtarzam i przez ostatnie kilka godzin poświęcałem się wręcz nad siły, więc proszę więcej ode mnie nie wymagać. Nazwiska prawników i tak dalej przesłałem Grzegorzowi faxem. To wszystko. Teraz możesz coś powiedzieć.

Ciężko mi przyszło skorzystać z zezwolenia, ponieważ ogłuszyło mnie i odebrało mi mowę. Przemogłam się.