– Dziękuję, Andrzejku – powiedziałam ciepło. – Serdeczne ucałowania.
– Chyba pomyślę nad tym stryczkiem – odparł Andrzej jakby z lekkim zdziwieniem i wyłączył się.
Długą chwilę siedziałam nieruchomo, starając się odzyskać nieco równowagi. Boże jedyny, Andrzej znikł z horyzontu ćwierć wieku temu, lubiłam go bardzo i doskonale rozumiałam, chciał pracować jak człowiek, a nie jak przydeptane bydlę. Jeszcze na studiach i we wspólnym biurze unikał mnie jak ognia, czemu trudno się dziwić, bo byłam wówczas agresywna i nietaktowna, Andrzeja zaś te cechy dziabały ostrym szydłem. Nie, nie leciałam na niego nigdy, lubiłam go jak człowieka, a nie jak mężczyznę, aczkolwiek wyglądem zewnętrznym w pełni zaspokajał moje poczucie estetyki. Miał jakieś trudne przypadłości w życiu prywatnym i odsunął się od znajomej ludzkości, ukrywając swój adres i numer telefonu między innymi przede mną. Fakt, że się teraz przełamał, wręcz mnie roztkliwił.
Z czułością popatrzyłam na głowę pod obrusem, uświadomiłam sobie, na co patrzę, i szarpnęło mną tak, że równowaga wróciła mi sama prawie w całości. Tylko po to, żeby za chwilę znów się zachwiać. Libasz…! Renuś…! Renuś Libasz…!!!. Jaki znowu Renuś, Ireneusz. Wszystko we mnie, z umysłem na czele, doznało wstrząsu potężnego.
Interesy. Wielki biznes. Szlag ciężki żeby go trafił, jakieś coś, obce mojej duszy. Wielki kant.
Gdyby chociaż chodziło o zwyczajną giełdę! Początki giełdziarstwa były mi doskonale znane, dalszy ciąg już mniej, ale też miałam o nim pojęcie. Rozumiałam nawet machinacje oszukańcze, sztuczne hossy i bessy, gdybym była bogata, być może, sama umiałabym je powodować. To jednakże, co nastąpiło w moim ojczystym kraju, przekraczało możliwości jednostki mniej więcej normalnej, przynajmniej z punktu widzenia prawa i elementarnej ludzkiej uczciwości.
Kilka osób usiłowało mi wytłumaczyć, na czym polega działalność wykorzystująca luki prawne naszego kodeksu. Dawano mi także do zrozumienia, kto bierze łapówki i jaką korzyść dawca łapówek osiąga. Gdzieś w połowę wyjaśnień przestawałam słuchać, a jeśli nawet dźwięk wpadał mi w ucho, treść umykała uwadze. Pożałowałam tego teraz z całego serca.
Gdybym zdołała słuchać i rozumieć, tego całego cholernego Libasza miałabym obecnie w małym palcu. Nic z tego, słyszeć słyszałam, głuchota mnie nie dotknęła, ale opór szarych komórek, o ile została we mnie jeszcze bodaj z jedna, nie dał się zwalczyć.
Pozostał instynkt, zgoła zwierzęcy, który wyraźnie mówił, że facet idzie podstępnym przebojem… Zaraz, czy to nie sprzeczność, albo przebojem, albo podstępnie, a jednak nie, zgadza się, taki cichy taran. Nie warczy. Chce osiągnąć coś dużego…
Gdyby nie dotyczyło to koni bezpośrednio, zapewne nie zwróciłabym uwagi.
Dotyczyło jednak, klepnęło, można powiedzieć, w lśniący zad, spętało te cudowne, sprężyste nogi, objawiło się na torze. Zdenerwowało mnie. Tylko dlatego uczepiłam się jawnych kantów, które przekraczały już ludzkie pojęcie…
Za skarby świata nie mogłam sobie przypomnieć, gdzie i od kogo to słyszałam, może czytałam, może widziałam… Był jakiś konkurs rysunków dziecięcych, jedno dziecko narysowało most, widać było, że to most, dziecko miało zdolności rysunkowe. Po moście toczyło się coś, jakby kłąb kłaków. Na pytanie, co obrazek przedstawia, dziecko odpowiedziało: „Przechodzi ludzkie pojęcie”…
Kłąb kłaków tkwił mi przed oczami, zasłaniając wszechświat.
Do głowy mi nie przyszło, że, czepiając się zwyczajnych kantów wyścigowych, wtrącam się w wielki biznes. Delikatnie i stopniowo z mgły wyłonił się Libasz. Podobno mu zaszkodziłam, podobno zahaczyły o niego moje lekkomyślne awantury, podobno ktoś tam się przestraszył. Wielkie mecyje, przestraszeni powinni być wszyscy hochsztaplerzy, zbijanie forsy wymaga wysiłku i niekoniecznie tym wysiłkiem jest machanie łopatą.
Ponownie, mając już nieco więcej danych, spróbowałam przestawić się na tę drugą stronę. Załóżmy, że to ja jestem utalentowanym aferzystą…
Wyciągnęłam z lodówki puszkę zimnego piwa, usiadłam w fotelu, zapaliłam papierosa i zagapiłam się w okno. Podstawę całej kołomyi stanowiła Helena Wystrasz. Robię wielkie kanty. Moja sprzątaczka, czy może gosposia, połapała się… Bzdura, gdzie ona się mogła połapać w tych skomplikowanych geszeftach! Musiałam zrobić coś grubszego i prostszego, zabiłam kogoś, ona to wykryła, jakimś sposobem dała mi do zrozumienia, że wie o mojej zbrodni, stała się dla mnie niebezpieczna. Zdecydowałam się wobec tego też ją zamordować, ona zaś uciekła. Złapałam ją. Wyjawiła mi, że już zdążyła wplątać w ten cały pasztet następną osobę, osoba naraziła mi się wcześniej, nie mam pojęcia, ile wie, ale wolałabym jej zamknąć gębę. Też ją utłukę? Nie przesadzajmy, ile tych morderstw będę w końcu musiała popełnić?! Nie utłukę zatem, tylko przestraszę. Pozbędę się jej, narobię kłopotów, niech się zajmie sobą, a nie mną. Zaraz, co ta Helena napisała…? Wszystko wiem i coś mam, ale sama nie wie, co wiem. Wobec tego byłoby dobrze zabrać mi to coś, co mam, pytanie, gdzie to mam, bo jeśli w domu, noga musi stanowić przypadek, trzyma mnie w tym domu, zamiast z niego usunąć, zmiłuj się Panie, jedno kłóci się z drugim…
Zrezygnowałam z roli hochsztaplera, wyraźnie czując, że od konstruktywnego myślenia dostaję zwyczajnej kołowacizny. Dałam spokój aferze i postanowiłam wrócić do niej jutro. Albo pojutrze. Albo kiedykolwiek, jak już przestanę być kompletnie ogłuszona i przywyknę do aktualnego stanu posiadania. Dotychczas użerałam się z jedną głową, własną, teraz mam dwie…
Na dobrą sprawę te dwie głowy stanowiły główną przyczynę mojego otumanienia…
– Może nareszcie coś nam zacznie sprzyjać – powiedział Grzegorz nazajutrz przed południem. – Znalazłem doskok do tego waszego cudotwórcy. Mam jechać do niego i nakłonić go do przyjazdu. Tyle jeszcze przyzwoitości we mnie zostało, że będę się starał, dostałem na to trzy dni wolne i lecę pojutrze.
– I słusznie – pochwaliłam, bo w tych wszystkich rozmowach telefonicznych zdążyłam zamienić z ludźmi parę słów na tematy niewinne. – On jeździ i uzdrawia głównie koronowane głowy. Zwykłych ludzi też leczy, podobno skutecznie, tyle że trudno się do niego dostać.
– Dobra, zostawmy go na razie, musimy się umówić. Byłoby chyba lepiej, żebym nie przychodził do ciebie, spotkajmy się tam, gdzie będę mieszkał. Willa mojego kumpla w Konstancinie, stoi pusta, bo kumpel z żoną jest akurat tu. Zjawimy się tam równocześnie, przylatuję o wpół do dwunastej, w tym Konstancinie mogę być…
– O wpół do pierwszej – podpowiedziałam.
– Niech będzie. Co ty na to?
Nie miałam zastrzeżeń.
– Tu się dużo wykryło – zauważyłam. – To rzeczywiście Renuś straszy mnie głowami, a poza tym podobno kombinuje z Nowakowskim…
– Z Nowakowskim? Czekaj, to była taka jawna szuja z UB, za plecami miał Sprzęgieła…
Zamilkł i przez chwilę myślał.
– Za dużo gadania na telefon – zadecydował wreszcie. – Wytrzymamy chyba do pojutrza? Zaraz, podam ci adres…
Odłożyłam słuchawkę i zastanowiłam się, co powinnam teraz zrobić. No jak to co, głowę oczywiście… Nie, to nie dziś, głowę jutro.
Prawie trudno mi było uwierzyć w przyjazd Grzegorza. Usiadłam na chwilę spokojnie, usiłując przystosować się jakoś do sytuacji, za dużo rozrywek gromadziło mi się na kupie, jeszcze nie przyszłam do siebie po informacji, że ten cały Libasz, któremu spaskudziłam interes, to właśnie Renuś. Interesu nadal nie rozumiałam kompletnie, ale potężne kanty w nim aż biły w oczy, widział je każdy, tyle że nikt nie reagował, górna warstwa ochronna była nie do przebicia. Mógł sobie Renuś robić, co chciał, tak samo jak inni aferzyści, bezkarność miał zapewnioną. Czepianie się mnie stanowiło zatem idiotyzm i musiało w nim tkwić coś więcej niż podejrzany biznes. Może Miziutek zwariował…? Tu Renuś z Miziutkiem, tu noga, tu dwie głowy, jedna na karku, a druga w holu, tu Grzegorz… Stanowczo wolałabym Grzegorza w spokojniejszej atmosferze!
Przebijał moje wszystkie próby myślenia. Nim byłam zajęta, a nie tą całą obłąkaną imprezą. Jakoś przecież powinnam wyglądać, do licha, no, jedno, co mi odpadło, to strój.
Żadnych pończoch z pewnością nie włożę, prowadzić samochód w klapkach można tylko boso, na pończochach klapki się ślizgają, a jedyne obuwie dla parszywej nogi to właśnie te paryskie klapki. Wszystkie pozostałe pantofle urażały mnie akurat w złamane miejsce, czysty niefart, gdybym chociaż obcasy miała, Grzegorz lubił wysokie obcasy…
Oderwałam się od marzeń o wytwornym obuwiu, bo zadzwonił ksiądz proboszcz.
– Ksiądz wikary czuje się lepiej – powiedział. – Jutro będzie można z nim porozmawiać. Bardzo nieprzyjemna i skomplikowana sprawa, wahamy się obaj, ale może mogłaby pani przyjechać?
– Niech szlag trafi moją nogę – odparłam bez wahania. – Poza wszystkim, uważam, że mi się poprawia. Oczywiście, że przyjadę. O której?
– Tak na czwartą. Żeby pani nie musiała dużo chodzić, umówmy się przed szpitalem. Wie pani, gdzie to jest?
– Wiem. Trafię.
– O czwartej godzinie będę na panią czekał przy wejściu. Tam jest miejsce do parkowania i chodnik dosyć równy…
Pomyślałam, że ten proboszcz to wyjątkowo przyzwoity człowiek. O niczym nie zapomniał, potrzeby mojej kretyńskiej nogi także wziął pod uwagę. Za skarby świata nie zrobię mu żadnego świństwa!
Odłożyłam słuchawkę, wzrokiem zahaczyłam o dekorację w holu i nagle podjęłam męską decyzję. Postanowiłam tę upiorną głowę wyrzucić do piwnicy. Nie zaraz, rzecz jasna, i nie osobiście, nie udźwignę jej i w żaden sposób nie zejdę z nią po schodach, ale zaproszę kogoś silnego albo może namówię sąsiada. Nie będzie mnie tu straszył ten koszmar!
Własną głowę zaplanowałam na jutrzejszy wieczór. Gdybym umyła ją wcześniej, przed wyjazdem do Grójca, mur beton zacząłby padać deszcz. Mój pech do włosów zawierał w sobie także przeciwności atmosferyczne i prawie mogłabym sama regulować pogodę za pomocą zabiegów fryzjerskich. Miałam już pod tym względem ogromne doświadczenie i nie żywiłam złudzeń.