Za pięć czwarta znalazłam się przed wejściem do grójeckiego szpitala. Ksiądz proboszcz już czekał.
– Ksiądz wikary przytomność odzyskał całkowicie już przedwczoraj – powiadomił mnie w drodze na oddział – ale jednak, przeżywszy wstrząs, może zdradzić pewne nieopanowanie. Ze względu na osoby zagrożone… Obliguję panią, a mam wrażenie, że mogę pani zaufać, do umiaru. Pani przecież jest wierząca?
Zdaje się, że wzruszyłam ramionami, co niekoniecznie stanowiło grzeczność.
– No pewnie. Ateizm uważam za kretyństwo. Jedno, o czym jestem głęboko przekonana, to fakt inteligencji Pana Boga, który wszystko potrafi zrozumieć.
– Interesujący pogląd… – mruknął proboszcz.
Zatrzymałam się nagle.
– Wykładnikiem inteligencji jest, między innymi, poczucie humoru – powiedziałam stanowczo. – Jeżeli ksiądz chciałby twierdzić, że Pan Bóg nie ma poczucia humoru…
Proboszcz pociągnął mnie dalej i zaczął się śmiać.
– Możliwe, że pani sama mogłaby rozweselić Pana Boga. No nic, w tej atmosferze zapewne ksiądz wikary łatwiej zbierze myśli.
Ksiądz wikary w zbieraniu myśli nie miał już żadnych trudności, brakowało mu tylko sił fizycznych. Denerwował się jednak tak bardzo, że, zdaniem lekarzy, mogło mu to zaszkodzić bardziej niż odrobina wysiłku. Upierał się przy rozmowie.
– Rozważyłem – powiedział zdecydowanie, aczkolwiek głosem nieco słabym.
– Moja świętej pamięci penitentka była świadkiem dziwnych wydarzeń, ale dopiero ostatnio zdała sobie sprawę, że chodziło o zabójstwo. Bała się o siebie, bo nie umiała ukryć swojej wiedzy. Czyniła nieudolne wysiłki. Sprawy jej ducha i sumienia pozostawmy Bogu, ja sam… wyciągnąłem własny wniosek. Człowiek, który zabił drugiego człowieka, żyje teraz pod jego nazwiskiem i nie zawaha się przed zabiciem każdego, kto mógłby to ujawnić. Możliwe, że pani posiada dowody…
Nieco mnie ksiądz oszołomił, ale usiłowałam myśleć.
– Nic o tym nie wiem – wyrwało mi się. – Jakie dowody, na litość boską?!
– Zapewne dokumenty. Przestępca ostrzega panią. Chce panią uciszyć, nie zabijając, żeby nie wywołać zbytniego zamieszania. Tak ja to rozumiem. Pani za dużo wie. Drugą osobą zagrożoną jest przyjaciółka penitentki…
Przerwałam, żeby się ksiądz wikary niepotrzebnie nie męczył.
– Nie chcę księdzu przyczyniać zgryzoty, więc od razu powiem, że ta przyjaciółka imieniem Judyta uciekła i już jej chyba nic nie grozi. W ostatniej chwili ostrzegła mnie przez telefon.
– Dzięki Bogu!
– Ja zaś już teraz mnóstwo wiem… No, nie tyle wiem, ile zaczynam się domyślać.
Nie mam, co prawda, bladego pojęcia, kto kogo zabił i dlaczego, ale afera istnieje, jedna z licznych. Fakt, sama ją rozgłosiłam, a od przedwczoraj znam nawet nazwisko aferzysty…
– Może je pani wymienić?
– Ireneusz Libasz.
Ksiądz wikary nagle zamknął oczy i twarz mu znieruchomiała. Przestraszyłam się, ale zaraz uniósł powieki i obaj z proboszczem popatrzyli na siebie wzrokiem bez wyrazu. Milczeli. Tknęło mnie i zaczęłam coś węszyć.
– Mówić dalej?
– Tak. Bardzo proszę.
– Możliwe, że im trochę zaszkodziłam, ale chyba nie bardzo. Kretyństwem zupełnym było ostrzegać mnie głowami, kto, na Boga, nie zareaguje w obliczu tru…
Omal nie rąbnęłam „trupiego łba”, bo się trochę zdenerwowałam, sformułowanie może nie najszczęśliwsze pod każdym względem. Ugryzłam się w język.
– Ludzkich szczątków – skorygowałam. – Z drugiej strony jednakże nie byli pewni, co ta Helena do mnie powiedziała i napisała, mieli nadzieję, że się przestraszę. Więc w zasadzie wszystko rozumiem, mnóstwo wiem i nic mi z tego.
Proboszcz z wikarym znów się porozumieli wzrokiem. Jakieś sedno rzeczy w tej zbrodniczej imprezie musiało stanowe tajemnicę spowiedzi i nie mogli mi go wyjawić.
Powinnam odgadnąć je sama.
Zaczęłam głośno myśleć.
– Renuś przez posły rąbnął stryja dla spadku – powiedziałam na chybił-trafił. – Albo pierwszego męża swojej żony. Nie pasuje to do niego. Kombinuje z byłym ubowcem, też dziwne, to jego chcą wykończyć, żeby ciągnąć zyski, bo on za głupi.
Kochająca małżonka w pełni aprobuje… nie, niemożliwe, na Nowakowskiego polecieć nie mogła, są granice… Ktoś trzeci tam się plącze, a Nowakowski może robić za szantażystę…
Obaj księża słuchali z uwagą, nie zmieniając wyrazu twarzy. Nie zauważyłam nawet, że wymieniam imiona i nazwiska, które wcale nie musiały padać przy spowiedzi. Jakiś błysk w samej głębi oka księdza wikarego powiedział mi, że jestem na dobrej drodze.
Z pewnością ksiądz wikary z tego błysku nie zdawał sobie sprawy, bo opuściłby powieki. Zastanowiłam się.
– Wezmę to wszystko pod uwagę – obiecałam. – Pogadam z normalnymi ludźmi.
Uciec, nigdzie nie ucieknę, bo nie mogę jeszcze chodzić po nierównym gruncie, ale zachowam ostrożność i wtrącanie się jawne nieco pohamuję. Zadzwonię do policji, może mnie zaczną pilnować, z nadzieją, że stanowię przynętę…
I równocześnie już zaczęłam planować na bieżąco. Zadzwonię, akurat, już się rozpędziłam, jutro przyjeżdża Grzegorz, tylko mi tego brakuje, żeby się za mną pętali. Za trzy dni owszem, po jego wyjeździe. No dobrze, mogę zakładać łańcuch u drzwi…
– Byłoby może wskazane, żeby pani pomyślała o troszeczkę dawniejszych czasach – podsunął zachęcająco ksiądz proboszcz. – I o tych jakichś dokumentach, o które jest pani podejrzewana. Zdarza się, że czasem ktoś sam nie wie, co ma…
Obrzęchana czarna teczka… Zmiłuj się Panie, nie przystąpię teraz przecież do przeszukiwań piwnicy! Końskich sił do tego potrzeba i ze stu zdrowych nóg! Jeśli przypuszczenia, tak Grzegorza, jak i glin, są słuszne i rzeczywiście dostałam rykoszetem z broni palnej, złoczyńcy wiedzieli, co robią. Znaleźli na mnie niezły sposób.
– Ja już więcej nie mogę powiedzieć – oznajmił ksiądz wikary słabo i żałośnie.
– Sam chciałeś, synu – wytknął mu ksiądz proboszcz bardzo łagodnie. – Ale wystarczy, pani ma już o tym wszystkim jakieś pojęcie? Zdoła pani uniknąć nieszczęścia…
– A, właśnie! – przypomniałam sobie nagle. – Ta Judyta, przyjaciółka, powiedziała, że wysłała list do mnie. Może z niego dowiem się jeszcze więcej.
Wyglądało na to, że informacją o liście sprawiłam wikaremu ulgę niewymowną.
Odetchnął głęboko i popatrzył na proboszcza, który też się wyraźnie ucieszył.
– Miejmy wielką nadzieję, że nie musiała w nim niczego ukrywać!
Podziękowałam księdzu wikaremu i zgodziłam się wyjść.
Wykluczywszy chwilowo kontakt z policją i nie przewidując już żadnych obowiązków na dziś, pozwoliłam sobie na pewien luz. Przerzuciłam się na doznania całkiem prywatne.
Moje myślenie z miejsca poszło dwutorowo. Jeden tor ściśle dotyczył Grzegorza, bo w rozmowach telefonicznych przeoczyłam drobnostkę, mianowicie komunikację.
Czym on przyjedzie z tego lotniska? Mafią? Mafia ciągle tam stoi, miliony bierze za każdy kurs, zapomniałam go o tym uprzedzić. A nawet gdybym pamiętała, to i co z tego, autobusem przecież jechał nie będzie, a prawda, mogłam mu zamówić radio-taxi, sam sobie mógł zamówić. Teraz już za późno, nie zdołam się z nim porozumieć, ale może mu przyjdzie do głowy pożyczyć samochód, tam jest wypożyczalnia…
Drugi tor, rzecz jasna, rzucił mi się na głowę. Uczesanie…!!! Wreszcie należało potraktować sprawę poważnie, fryzjer czy kraa…? Dziś czy jutro rano…? Do dwunastej bym zdążyła, świeżutkie, prosto od krowy, fryzjerskie trzech dni nie wytrzyma, tylko ta noga cholerna… W paryskim hotelu było mi łatwiej, umywalka na odpowiedniej wysokości, u siebie zapewne wlecę głową do wanny. Niby można prysznicem, ale brakuje mi trzeciej ręki. Diabli nadali…
Znając życie, zdecydowałam się jednakże na dziś. Zależy mi specjalnie, zatem jutro rano może się na przykład okazać, że nie ma wody. Coś tam robią i zamknęli na trzy godziny, akurat te, decydujące dla mnie. U fryzjera będzie kolejka, jakiej najstarsi ludzie nie pamiętają i tak dalej. O nie, żadnych głupich lekkomyślności, tylko dziś!
Z serca pożałowałam pończoch, niechby już miał, skoro lubi. No tak, gdybym została jego żoną, garderoba zatrułaby mi życie… Ale może bym się zdołała przyzwyczaić, przyzwyczajenie jest drugą naturą, w końcu kiedyś bywałam elegancka nawet w najdzikszy upał. Jednak spróbuję klapek na wysokim obcasie, sprawdzę od razu…
W obliczu takich problemów nic więcej już się we mnie nie mieściło. W nosie miałam Renusia, Miziutka, zbrodnie, afery, policję, cały ten konglomerat odsuwając w przyszłość. Niech mi teraz nie trują, zajęta jestem.
Dojechałam do domu, wysiadłam, weszłam na parter i ni z tego, ni z owego, zamiast iść dalej po schodach do góry, wyszłam na drugą stronę budynku.
Fryzjer znajdował się na zapleczu. Na tych pięciu parterowych schodkach przyszło mi na myśl, że mogę umyć ten piekielny czerep u fryzjera dzisiaj, a jutro rano tylko poprawić. Rozpylić Vittel w sprayu, wysuszyć na elektrycznej lokówce i lepiej się będzie trzymało, niż normalne uczesanie, a woda sobie może być albo nie być. Uniknę przy tym nocnych katuszy.
W ten sposób głowa uratowała mi życie, a co najmniej zdrowie.
Żadnego wybuchu nie usłyszałam, u fryzjera grało radio. Sąsiedzi również zachowali umiar, podzwonili do drzwi i powęszyli pod nimi, podejrzewając gaz, ale nic nie śmierdziało, więc dali spokój. Głupio, bo mogłam leżeć w środku nie dobita, nie leżałam jednak i byłam im później szczerze wdzięczna, że nie zdewastowali mi ani drzwi, ani zamka.
Nie czekali nawet na mnie na schodach, bez żadnych złych przeczuć zatem dotarłam do własnych drzwi, przekręciłam klucz, nacisnęłam klamkę i weszłam do holu, odruchowo prztykając kontaktem. Światło się nie zapaliło. Zdążyłam pomyśleć, że nawaliła żarówka, uczyniłam krok, wlazłam na coś lewą nogą, zaklęłam bardzo porządnie i znieruchomiałam.
Nie było ciemno. Na zewnątrz jeszcze dzień biały, a wszystkie drzwi z holu miałam oszklone, padało przez nie światło dostateczne, żebym uświadomiła sobie, co widzę.