– Miziutek idzie siedzieć? – ucieszyłam się.
– Nie rób sobie wielkich nadziei, po godzinie wychodzi za kaucją. Ale stracić forsę też przykro. I zdaje się, że jest tu na ten temat dość wyraźna informacja, państwo siedzieli i fałszowali podpis. Widocznie Miziutkowi zabrakło podpisów Renusia in blanco, a za to w pełni zrozumiały staje się fakt, że to ona pałętała się po kontynentach i załatwiała wszystko. Adwokaci ją znali, nie było powodów do podejrzeń i grafolog nie wchodził w rachubę.
Zastanawiałam się przez chwilę z wielkim niesmakiem.
– I czego ta idiotka się boi? Ona naprawdę myśli, że ja natychmiast polecę do ambasady z donosem?
– Podobno każdy sądzi według siebie. Mogłabyś to zrobić przez zemstę.
– Nie zrobiłabym. Ale nie zmartwię się, jeśli samo wyjdzie. Nie ukryję tej korespondencji przed glinami wyłącznie dla jej przyjemności. Coś mi się widzi, że Judyta słusznie uciekła.
– Chyba tak – zgodził się Grzegorz, odwracając kartkę. – Bo tu mamy ładny ciąg dalszy, mrowie chodziło, a pan płacił. Szantażysta, na swoim szantażu wyszedł nie najlepiej. Wynikałoby z tego, że prezes firmy osobiście odwala także ręczną robotę, ale może miał gdzieś tam goryla w zapasie. Nie będę się upierał.
Odebrałam mu trzecią kartkę.
– Za to ja się uprę. O, tu, taki jeden przychodził, zgodzę się wykonać zaraz skok w dal, jeśli to nie Nowakowski, wszystkie plotki na niego wskazują! Kombinuje z Libaszem.
Grzegorz odsunął fotel od stołu, oparł się wygodnie i popatrzył w wielkie okno, wychodzące na taras.
– A zatem brakuje mi ostatniego kawałka tej łamigłówki. Chciałbym wiedzieć, gdzie też podziewa się i co robi szanowny pan Sprzęgieł. Nowakowski, można powiedzieć, mówi sam za siebie i może idę za daleko, ale chciałbym sprawdzić, czy to przypadkiem nie Sprzęgieł zginął parę lat temu w katastrofie samochodowej…
Do kapitana zdecydowałam się zadzwonić dopiero pod wieczór, kiedy już wróciliśmy z obiadu. Miałam nadzieję, że na wyłapywanie połączeń telefonicznych nie jest akurat nastawiony i nie sprawdzi tak od razu, skąd dzwonię. Aż do jutra zamierzałam unikać świata. Kumpel Grzegorza posiadał w domu kilka aparatów i Grzegorz w gabinecie pana domu trzymał słuchawkę przy uchu, zanim jeszcze zaczęłam wypukiwać numer.
– Tylko nie kichnij – poprosiłam. – Bo musiałabym cię ujawnić.
– Żebyś nie wymówiła w złą godzinę…
Kapitan siedział u siebie w pracy.
– No, nareszcie! – wykrzyknął z ulgą. – Szukam pani od rana. Muszę przyznać, że z tą piwnicą nie przesadziła pani wcale, chyba nawet trochę jej pani nie doceniła. Zdaje się, że znaleźliśmy tam coś ciekawego i potrzebne jest kilka informacji od pani. Czy pani dzwoni z domu?
Na to pytanie twardo postanowiłam odpowiedzieć dopiero na końcu.
– Mam dla pana więcej informacji, niż się pan spodziewa – oznajmiłam podstępnie. – Ta Judyta, która uciekła do Kanady, przysłała list. Co prawda, wyłuszczone w nim przestępstwa mają raczej charakter prywatny, ale też dobrze. Dam go panu jutro…
– Jakie jutro, dziś…!
– Nie, jutro. Nie ma pożaru. Natomiast pan sam powiedział, że gryzą pana wyrzuty sumienia za ten gipsowy łeb, który mógł mnie zabić. Coś mi się od pana należy, niech się przynajmniej dowiem, co tam było w tej mojej piwnicy.
– Łatwiej byłoby powiedzieć, czego nie było. Czy bardzo zależało pani na niechodliwych butelkach?
– Nie. Wcale.
– To dobrze, bo poszły na śmietnik. Ale ja bym…
– Zaraz. Był kiedyś w MSW taki facet, Sprzęgieł się nazywał, imienia nie znam.
Powinien był zginąć w katastrofie samochodowej parę lat temu, mniej więcej wtedy, kiedy ze Stanów przyjechał niejaki Ireneusz Libasz. Pan to może sprawdzić jakąś tam drogą służbową, mnie niedostępną, z serca radzę, niech pan sprawdzi.
Kapitana moja rada chyba zainteresowała, bo milczał przez chwilę.
– Wolałbym się z panią zobaczyć od razu. Jest pani w domu?
– W domu będę dopiero jutro od drugiej. I proszę bardzo, każda pora dobra. Teraz się leczę na nogę i nie przerwę kuracji. Doskonale wiem, że przez telefon nic pan mi nie powie, to do jutra. Do zobaczenia. – Dusza mnie zawiadomiła, że kapitan rzucił się właśnie na elektronikę i łączność, czym prędzej zatem odłożyłam słuchawkę.
Grzegorz również.
– Na jego miejscu bym cię chyba udusił – stwierdził, wchodząc do salonu. – Mam nadzieję, że zawiadomisz mnie o losach tej gnidy? Znajdą go chyba?
– Myślę, że tak, o ile ta kraksa nie stanowiła tajemnicy służbowej. Ale nawet i z tajemnicą powinni sobie dać radę…
Wróciliśmy do rozważań, których zasadniczym tematem był Miziutek. Uczyniwszy wynikłe z plotek założenie, że obecny zmiennik Renusia powinien być jej utraconym przed laty adoratorem, zawahaliśmy się teraz w obliczu ewentualnego Sprzęgieła. Gdzie Miziutkowi do ubowca? Żadnych punktów stycznych, żadnej wspólnej płaszczyzny, dwa różne światy!
– Czekaj, weźmy pod uwagę wiek – powiedziałam, ze szczerą satysfakcją patrząc na deszcz, który zaczął kropić dopiero po naszym powrocie do domu i mojej głowy nie sięgnął. – Miziutek miał wtedy siedemnaście wiosen, to ile mógł mieć chłopak?
Dziewiętnaście, dwadzieścia? Może jeszcze wtedy nie wlazł do UB? Może dopiero miał zamiar, a może właśnie właził i dlatego ją musiał porzucić? Oni pod tym względem mieli dosyć trudne życie, tak słyszałam.
– A na Halinę jednak trafił – przypomniał Grzegorz. – Inna sprawa, że interesował się mną, miał zatem prosty doskok do niej. I wątpię, czy przedstawiał się jej jako tajniak. Z Miziutkiem mogło być podobnie, znała go jako zwyczajnego faceta na jakichś studiach.
– I zachwyciła ją jego sprawność fizyczna. Ich szkolili.
– Później, mogę przypuszczać, że została zmuszona do rozstania z nim. Chociażby rodzina. Już widzę pana profesora filologii klasycznej, jak przyjmuje u siebie gnidę z UB…
– Może robił dobre wrażenie? Widzieliśmy go przecież, o ile to on, dżentelmen, człowiek interesu, całkiem atrakcyjny, może nawet bardziej niż Renuś. Dopadła go, jak się czasy zmieniły.
– Zatem nasz wniosek utrzymuje się w mocy. Będę trwał przy nim, aż się dowiem, że Sprzęgieł prosperuje jako Sprzęgieł i z Libaszem nie ma nic wspólnego, a sobowtór Renusia to zupełnie kto inny. Mam nadzieję, że wydoisz z policji parę szczegółów.
A teraz, powiem ci szczerze, mam już dosyć Miziutka i tego całego śledztwa, zajmijmy się sobą…
Nie pojechałam nazajutrz na lotnisko i nie czekałam na odlot samolotu, bo tamtego pierwszego odlotu wystarczyło mi na całe życie. Poza tym teraz Grzegorz leciał bliżej i nic właściwie nie stało na przeszkodzie, żebym też poleciała, niekoniecznie zaraz.
Nie było to już takie przygnębiająco nieodwracalne, mieliśmy pod nogami grunt środkowej Europy.
Wróciłam do domu i przystąpiłam do spełniania obowiązków społecznych.
Kapitan Borkowski zadzwonił do drzwi punktualnie o drugiej, po czym rzucił się na list Judyty niczym rozżarta harpia. Przeczytał go dwa razy. Kolorowy flamaster powiedział mu co trzeba.
– Rozumiem, że ma pani to już przemyślane – rzekł nieco podejrzliwie, podnosząc głowę znad lektury. – Ta katastrofa samochodowa rzuca się w oczy, zamiana facetów również. Oni rzeczywiście byli tacy podobni? Bracia syjamscy?
– Identyczny układ twarzy – odparłam rzeczowo. – Identyczny kształt głowy.
Identyczny sposób marszczenia brwi. Podobne nosy. Identyczny zarost. Nie wiem jak z ustami i zębami, pewno w tym się różnili, skoro ten tutaj lata obrośnięty. Do tego wzrost, co do centymetra, identyczna sylwetka, szczupła, ale barczysta, o ile rozumie pan, co to znaczy. Kolor włosów prawie ten sam, nie znam koloru oczu, nie wdziałam. Nawet bez wielkiego uporu można ich było pomylić, no, nie z bliska… Może nawet i z bliska, ale nie żona, nie mamusia. Facetka, o której tu mowa, wyszła za Renusia właśnie dlatego, że był podobny do pierwszego amanta.
– Skąd pni wie o tym podobieństwie? Znała pani obu?
– Żadnego, ściśle biorąc. Ale raz wpadli mi w oko…
Nie miałam dla kapitana litości. Porządnie i z detalami opowiedziałam mu o babach przed paryską wystawą, o fanaberiach mojej pamięci i o dwóch brodatych przed lustrem w warszawskiej kawiarni. Słuchał cierpliwe.
– Rozumiem. A skąd się pani wziął Sprzęgieł?
– Z tego samego źródła co Nowakowski – odparłam i nadal bez miłosierdzia uszczęśliwiłam go wszystkimi plotkami z przeszłości. Władze śledcze lubią szczere odpowiedzi, proszę bardzo, niech ma, co mi szkodziło.
– Nie mogła pani tego wszystkiego powiedzieć od razu?
– A co ja jestem, Duch Święty? Dużo wiedziałam od razu! Doszłam stopniowo, kawałkami, drogą dedukcji i wciąż jeszcze nie jestem pewna, czy dobrze odgadłam.
Znalazł pan tego Sprzęgieła?
– Nie żyje. Zginął w katastrofie samochodowej.
– Więc jednak…! – wykrzyknęłam z triumfem.
– No jednak – zgodził się kapitan, przyglądając mi się jakoś dziwnie. – Nie było wątpliwości, żadna tajemnica, akta dostępne… Spalił się.
Mimo emocji, coś jednak myślałam.
– Zaraz. Spalonego człowieka trudno rozpoznać z twarzy. Skąd było wiadomo, że to on? Nie sprawdzano, na przykład, po zębach?
– A jak pani myśli, gdyby ta głowa u pani rąbnęła lepiej, a pani akurat weszłaby do przedpokoju i trudno byłoby panią rozpoznać…
– Dosyć makabryczne wizje pan tu przede mną roztacza, ale może i rzeczywiście uznano by, że to ja, i nikt by się nie wygłupiał z zębami. Szczególnie gdyby nie było mnie w żadnym innym miejscu. Rozumiem, wyszło pewnie, że jego samochód, sam gdzieś tam pojechał, może jeszcze miał frymuśny zegarek…
– Papierośnicę.
– No proszę. Żadnych wspólników, chyba że Nowakowski…
– W piwnicy u pani znaleźliśmy dużo rzeczy – przerwał mi kapitan. – Muszę przyznać, że załatwiła nas pani nieźle, czterech ludzi przez całą dobę… No, zmieniali się.
Makulatury ma pani już trochę mniej, butelki poszły, ale reszta została. Interesują mnie trzy rodzaje dokumentów.