– Widzę tu jeszcze jedną przyjemność – rzekł Grzegorz, który najwidoczniej w trakcie rozmowy grzebał w papierach. – Renuś był jedynym spadkobiercą, testament innego nie przewiduje. Zatem cały majątek nieboszczyka stryja przechodzi na skarb państwa. Żaden kraj, nawet bogaty, nie lubi być pod tym względem kantowany, ciekawe, co zrobią. A do tego firma adwokacka, która musi zachować twarz…
– Zdaje się, że słusznie chcieli mnie zastraszyć i zatkać mi gębę! – ucieszyłam się.
– Tylko metody wybrali niewłaściwe.
– Intryguje mnie jedno – ciągnął Grzegorz. – Teraz, kiedy już się przestawiłem na pracę intelektu i nie rozprasza mnie twoja obecność, widzę tu pewien idiotyzm i brak konsekwencji. Podwójny. Dlaczego policja nie uzyskała wszystkiego, informacji i dowodów, od tego twojego eks, skoro on te rzeczy zbierał i wiedział, albo dlaczego Sprzęgieł i spółka już dawno go nie zabili?
Rozumiałam te rzeczy coraz lepiej i mogłam mu odpowiedzieć.
– Pierwsze, mówiłam ci, on uwielbia milczeć, zapewne dlatego, że gówno wie. Cała jego wiedza jest przereklamowana, o co sam się postarał, jak przychodzi do konkretów okazuje się, że są to niewyraźne dedukcje. Dokumentów zaś, jeśli istotnie je zdobył i nie zgubił, w ogóle w swoim śmietniku nie potrafi znaleźć. Za tym idzie drugie, jasne się staje, dlaczego nikt nie zabił ani jego, ani mnie, on żadnych przestępstw nie popełnia i nikt nie ma podstaw do rewizji, nikt za życia nie dokona u niego przeszukania, natomiast po śmierci owszem. To samo jest ze mną, skoro wierzą, że u mnie plącze się jego makulatura, wolą, z dwojga złego, żebym raczej żyła.
– Skąd wiesz, że u niego jest śmietnik?
– Sam mi powiedział. Wyrwało mu się w nerwach, kiedy żądałam, żeby mi przyniósł i pokazał coś tam sprzed dwudziestu lat, upierałam się, co go zgniewało i oświadczył, że nie przerzuci dla mojej fanaberii dwunastu ton makulatury. Wierzę w te słowa, bo innym razem sam koniecznie chciał mi coś zademonstrować, barachło to było, ale nie szkodzi, zależało mu i dokopywał się tego u siebie przez jedenaście dni. Specjalnie wtedy policzyłam. Gliny po prostu nie mogą traktować go poważnie i zdaje się, że w ogóle co starsi unikają go jak morowej zarazy. Młodsi nie znają go tak dobrze.
– Rozumiem – powiedział Grzegorz po chwili milczenia. – Z trudem powstrzymam się od komentarzy. Zaczynam dostrzegać w sobie odrobinę współczucia dla waszej policji.
Odzyskałam poczucie aktualnej rzeczywistości, które już mi delikatnie zaczynało umykać, i przestawiłam się na kapitana.
– Możesz sobie nie żałować, oni mają same schody. Czekaj, niech dotrzymam obietnic. Andrzej ci przefaksował różne dane…
– Właśnie mam je przed sobą.
– Zrób uprzejmość sympatycznemu chłopcu i przefaksuj mu ten cały nabój wzajemnie. Podam ci numer.
– To ma być zachęta…? Nie mam skłonności do chłopców, nawet sympatycznych.
Ale dobrze, chętnie zrobię, co się da, na niekorzyść Miziutka, nie mogę jej darować tej przysługi sprzed dwudziestu pięciu lat… Dyktuj ten numer.
W ten sposób w pół godziny później kapitan Borkowski uzyskał pełnię wiedzy.
Miałam wielką nadzieję, że odwdzięczy mi się we właściwej chwili…
W nieobecności Grzegorza na głowę mogłam kichać. Bardzo wyraźnie uświadomiłam sobie, że peruka ułatwia wszelkie możliwe okoliczności oficjalne, a z nikim nie zamierzałam uprawiać kontaktów, które mogłyby ją naruszyć. Powinnam tylko żałować, że, natrafiwszy na sklep ze znakomitymi perukami, nie nabyłam kilka na zapas.
Nie była to strata nieodwracalna. Wyjątkowo zupełnie zapamiętałam, gdzie ów sklep się znajduje, w Koblencji, na deptaku handlowej części starego miasta. Nic nie stało na przeszkodzie, żeby tam pojechać, nie w tej chwili wprawdzie, ale nieco później. Myśl o tej możliwości stanowiła dla mnie wielką pociechę.
Noga powolutku zaczynała wracać do równowagi. Ze schodów schodziłam już prawie jak człowiek, a nie jak pokraka, tyle że nieco bokiem, do tańca jednakże jeszcze się nie nadawałam. Trzy dni przeczekałam cierpliwie, bo zajął mnie remont holu, po czym delikatnie zaczęłam się pchać do kapitana.
Cała ta okropna afera zawierała w sobie mnóstwo rozmaitych tajemnic, które chciałam wyjaśnić. Przypuszczenia własne nie wystarczały mi, wolałam pewność. Grzegorz dopingował mnie przez telefon, bo dalszy ciąg z jednej strony ciekawił go, a z drugiej niepokoił, wyrażał obawy, że Sprzęgieł z Miziutkiem spróbują się na mnie zemścić.
Byłam innego zdania.
– Na moje oko nie mają teraz głowy do mszczenia się akurat na mnie – powiedziałam stanowczo. – Nie ja to wszystko rozpętałam.
– Mają dwie głowy, z czego jedna, przypominam ci, należy do Miziutka – odparł Grzegorz równie stanowczo. – Poza tym, o ile działa moja pamięć, zdaje się, że owszem, właśnie ty ruszyłaś aferę. Najzwyczajniej w świecie boję się o ciebie.
– No dobrze, uczepię się glin…
Kapitan Borkowski nie ukrywał się przede mną, dopadłam go telefonicznie. Z jakichś tajemniczych przyczyn nie życzył sobie mojej wizyty w komendzie, wolał przyjść do mnie, aczkolwiek zapewniałam go, że już kuleję bardzo mało. Skoro jednak wolał, proszę bardzo, niech przychodzi.
– Winien pani jestem rekompensatę za ten koszmarny błąd, który popełniłem – rzekł, wręczając mi kwiaty. – I, co tu gadać, wdzięczność za informacje. Tyle pani wie, że może pani wiedzieć i resztę, a tu u pani to ja rozmawiam prywatnie. Nie napisze pani o tym, mam nadzieję?
Z przyjemnością wstawiłam do wazonu peonie w przepięknym purpurowym kolorze.
– Nie – odparłam. – To znaczy tak, napiszę oczywiście, ale nie to, co pan do mnie mówi. Nadal będę się czepiać przestępczości. Jak pan chce, mogę się złapać za inny paragraf, wybór jest szalony. Na każdym kroku afera na aferze jedzie i aferą pogania.
– Do innych afer ja się nie wtrącam, one przeważnie gospodarcze, a ja jestem z wydziału zabójstw. Kto inny niech się użera. Z Libaszem zresztą też…
– No? – spytałam nader ogólnie i zapewne trochę niecierpliwie, siadając w fotelu i podtykając mu puszkę piwa. Niech sam nalewa, co ja się tu będę miotać dookoła stołu.
Kapitan nalał odruchowo.
– Otóż coś tam udało się wygrzebać – oznajmił. – Okazało się, że słabe ogniwo to, nie zgadnie pani…
– Pewnie, że nie zgadnę, przecież nie znam ludzi!
– Tego akurat pani zna. Nowakowski. Przyznał się bezczelnie i na dobrą sprawę nic mu nie można zrobić. Umie się to ścierwo urządzić, z miejsca przeszedł na drugą stronę barykady, jak tylko wyszło na jaw, że Sprzęgieł leży. Już więcej forsy z niego nie będzie, no to niby po co Nowakowski miałby milczeć?
– A przyznanie się do winy jest, nieprawdaż, okolicznością łagodzącą?
– No właśnie. Z tym że on do żadnej własnej winy się nie przyznaje, jest świadkiem.
Jako świadek kłapie pyskiem, aż echo idzie. O wszystkim dowiadywał się post factum i nic nie mógł poradzić.
– Na Helenę też nie mógł? Jak z nią właściwie było?
– Głupia baba – powiedział kapitan z irytacją i zreflektował się. – To znaczy, tego, nie chciałem być niegrzeczny w stosunku do nieboszczki. Ale ona sama się w to wrąbała. W histerię wpadła i poleciała do Libaszowej składać wymówienie, w takim domu zbrodni pracować nie będzie, no i to wystarczyło. Libaszowa, a znały się przecież w dzieciństwie… Pani wie o tym?
– Tyle co z listu Judyty. Rozumiem, że tuż przed wojną młoda wówczas matka Heleny robiła za kucharkę u młodej mamusi Miziutka. Dzieci mogły się znać.
– Zgadza się. Znały się po wojnie. No i Libaszowa wyciągnęła z niej więcej. Między innymi pani im wyszła, a trzeba trafu, że właśnie wtedy zaczęła pani publikować te swoje felietony, czy jak to tam nazwać. Sprzęgieł się zaniepokoił, bo dodatkowo dużo wiedział o pani mężu i bał się go trochę. Helena im się urwała, puścił za nią swoich chłopców, złapali ją, wykołowali i wieźli do Łodzi, żeby ją przycisnąć i wywlec z niej wszystko. Medycznie. Zastrzyki, skopolamina i tak dalej.
– Dlaczego do Łodzi? – zdziwiłam się.
– On tam ma metę, rozwija firmę i czuje się swobodniej niż tu. Jeszcze go nie znają. Helena się połapała chyba, że coś nie gra, i rzeczywiście wyskoczyła im z samochodu. Nie im, jednemu, bo dwaj jechali za nimi. Ten jeden zginął, tamtym nic się nie stało, a za to pani im się napatoczyła. Byli pewni, że pani jechała za Heleną. Zorganizowali się błyskawicznie, ofiary odwieziono do szpitala, a tam był bajzel nie z tej ziemi, Helenę bez trudu sobie zabrali, panią zaś zaczęli śledzić. Nie zauważyła pani, że ktoś za panią jedzie?
– Nie zwróciłam uwagi.
– No właśnie. Przepytali Helenę i ona im przy tym umarła. Wtedy wpadli na pomysł, żeby się jej pozbyć, a panią postraszyć, Helena panią znała, pani jej nie?
– A skąd! Na oczy jej przedtem nie widziałam. Ale z tego wynika, że gdybym nie pojechała przez cholerną Łódź, nic by mnie złego nie spotkało…
– Zgadza się. Na diabła była pani ta Łódź? Gorsza trasa i dalej.
Popatrzyłam na niego z wyrzutem, skrzywiłam się, prychnęłam i zażądałam dalszego ciągu. Kapitan podjął temat Heleny.
– Przyznała się, że napisała list do pani. Przyznała się do spowiedzi u księdza.
Zorientowali się, że ona cholernie dużo wiedziała, a do tego jeszcze bredziła o dokumentach. Wie pani, co im rąbnęła? Próbki fałszowania podpisu z kosza na śmieci, a do tego zdjęcia z młodości prawdziwego Libasza. Nie byli pewni, co z tym zrobiła, mogła przekazać pani albo temu swojemu… to znaczy, temu pani…
– Swojemu, swojemu – przerwałam uspokajająco. – On już dawno nie mój.
A takie baby, do Heleny podobne, wielbiły go przez całe życie.
– No to chwała Bogu. Libaszowa podobno, jak się dowiedziała o tej głowie, wpadła w furię, piekło zrobiła, wrzeszczała, że to najlepszy sposób, żeby pani się uczepiła, bo pani jest gangrena, jakiej świat nie widział, a oni wszyscy kretyni, ocenili panią akurat odwrotnie. Zabrać pani tę głowę! No i zabrali, jeszcze w Paryżu…