Выбрать главу

Przeszło mi wreszcie, usiadłam normalnie. Zdołałam się skupić.

Rozwiązanie najprostsze: wyjąć torbę i wrzucić do kosza na śmieci. Nie tu, tu zostałam zauważona. W następnej stacji, na następnym parkingu, gdzie spróbuję się niczym nie wyróżnić.

Znajdą tę głowę i co będzie dalej? To jest kraj cywilizowany, przeprowadzą dochodzenie. Może po torbie odgadną, skąd głowa pochodzi, a może po zębach, ta czołgająca się Helena nie wyglądała mi na kogoś, kto zęby robi w Kanadzie albo w Szwecji.

Dokonają zabiegów kosmetycznych, zdjęcia opublikują w mediach, może już jutro czy pojutrze. I co, mam siedzieć cicho? Nie zgłaszać się i niech sobie dojdą do wniosku, że są to porachunki terrorystyczne, można i tak, ale w ten sposób rzecz się nigdy nie wyjaśni, a taki efekt wcale mi się nie podoba. Poza tym mogą jednak trafić do mnie, sprawca, na przykład, na mnie doniesie, ten, który ją podrzucił. W rezultacie pójdę siedzieć we francuskim kryminale.

Niedobrze. Jeśli w ogóle miałabym się zgłaszać, to bez wygłupów, razem z dowodem rzeczowym.

Zgłosić się zatem. Francuskiej policji powiedzieć, że sama im ten prezent przywiozłam i może to być niejaka Helena Wystrasz, Helena z pewnością, a co do Wystrasz, świetne nazwisko dla cudzoziemców, pokazać im list…? Tożsamość nadawczyni z ofiarą katastrofy jest moją prywatną dedukcją, podejrzeniem, natchnieniem, sugestią duszy, ponadto list zawiera informacje zagadkowe, dla tych tutaj nie do pojęcia. Szczerze mówiąc, dla mnie też…

Najrozsądniej byłoby zgłosić się, owszem, ale u nas, w Polsce. Przy okazji wyjaśniłaby się ta dziwna zmiana praw fizyki w katastrofie. List… List na wszelki wypadek mogłabym ukryć, przynajmniej do chwili, kiedy go zrozumiem. Nazwisko owej Heleny niech sobie sami znajdą, mogę zresztą powiedzieć, że je wyjawiła. Nie: „Ja jestem Helena”, tylko: „Ja jestem Helena Wystrasz”. A diabli zresztą wiedzą, czy to rzeczywiście Helena.

Wystrasz, ale gliny tam już były, znaleźli ją przecież, może także dokumenty… Zaraz, rany boskie, ale ona była zwyczajnie poszkodowana w kraksie, wszystkie części anatomii miała przy sobie, skąd ta głowa oddzielnie…?!

Zaczęło mi się wydawać, że też mam głowę oddzielnie, mąciło mi się w niej. Dobra, zawieźć ją z powrotem do kraju. Jak…?!!! W lodzie…?! I gdzie trzymać…?!!!

Zmobilizowałam się z dużym wysiłkiem. Postanowiłam, primo, nie wyrzucać jej do śmieci od razu, a secundo, poradzić się Grzegorza. Może to dość niezwykły temat rozmowy, jak na spotkanie po dwudziestu latach, ale na to już nic nie poradzę…

* * *

Wielokrotnie w odległej przeszłości udzielał mi pomocy i rady. Najistotniejsza zawarła się w jednym zdaniu.

Z dziką siłą rzuciły się na mnie wspomnienia jeszcze wcześniejsze.

Z Bliskiego Wschodu zaczęły przychodzić listy, odpisywałam oczywiście, korespondencja jakoś nie ginęła i docierała do adresatów przyzwoicie, nikt jej nie otwierał i nie przeglądał. Grzegorz pisał różne rzeczy, aż kiedyś wreszcie dostałam list nietypowy i absolutnie przerażający.

„… Tylko od Ciebie mogę dowiedzieć się prawdy. Mąż zazwyczaj dowiaduje się ostatni, zdaje się, że i u mnie nastąpiło to zjawisko. Dobiegły mnie głupie wieści o Halinie, mogą to być złośliwe plotki, ale nie wykluczam prawdy. Wspólnych znajomych miasto pełne. Po co mam tu lać po mordzie rozmaitych dowcipnisiów, jeśli przypadkowo mają rację… liczę na to, że opanujesz temat i doniesiesz fakty. Nikt inny tego nie zrobi i nikogo innego nie mam ochoty włączać. Nie wątpię, że mnie zrozumiesz… ”

Dreszcze mi wtedy przeleciały po krzyżu. Kręciłam już, o ile jest to właściwe słowo, z moim drugim mężem, który szalał za mną prawie z wzajemnością, a Grzegorza z bólem serca spisałam na straty. Rozumieć, znów rozumiałam go doskonale, jakoś tak się składało, że uporczywie rozumieliśmy się wzajemnie, nic gorszego niż niepewność i okropne podejrzenia, ale żebym to ja właśnie miała go zawiadamiać o zdradach ukochanej żony…?! No nie, szczyt perwersji! Złapanie jej na orgii z sotnią kozacką sprawiłoby mi przyjemność niebotyczną, to fakt, musiałabym jednakże sfilmować gorszące sceny, bo samo słowo nosiłoby znamiona odwetu. Chęć wświdrowania się na jej miejsce mogłaby niby odpaść ze względu na drugiego chłopa, ale kto wie, może jednak…? Poza tym do osób, udzielających tego rodzaju informacji sympatii się nie czuje, zacznę mu się trwale kojarzyć ze zdradą i nieszczęściem, tego mi akurat brakowało! W głębi sumienia obiektywizmu nie czułam.

Powahałam się trochę, ustawiłam się na jego miejscu, szarpnęłam sobą i zdecydowałam się chociaż przeprowadzić rozpoznanie.

– Halusia po Grzesiu bardzo się pociesza – powiedziała kąśliwie jej najlepsza przyjaciółka. – Ja uważam, że ona jest świnia, ale Grzegorza zawiadamiać nie będę.

W tydzień po jego wyjeździe dokonała spostrzeżenia, że nie lubi sama spać, nie wie dlaczego, a jeden aktor już stojał u drzwi. Nie mojej babci piegi.

Znaczy, piegowata zrobiła się moja babcia, nie wiadomo która, obie nie żyły.

Przyjaciółka, jak normalna kobieta, mogła przesadzić, dyplomatycznie napoczęłam kumpli. Jeden, najlepiej zorientowany, odpadł w przedbiegach, bo czcił Halusię niczym świętość, przerastając niemal Grzegorza. Chodzili razem do szkoły i kiedyś tam, w cudowny sposób, uratowała mu życie, nawet ta sotnią kozacka nie dałaby mu rady.

Znalazłam jego wroga i wysunęłam podstępną supozycję.

– On? – odparł wzgardliwie na moje insynuacje, od których mnie samej robiło się mdło. – On by ją ustawił na ołtarzu i modlił się klęcząc, a jej nie tego potrzeba. Sypia z całym miastem.

– Co ty powiesz? – zdziwiłam się autentycznie i szczerze. – Myślałam, że sobie robię ordynarny dowcip! Skąd wiesz?

– Ze mną też spała. Dama z temperamentem. Jako dżentelmen, mógłbym to ukryć, ale i tak wszyscy wiedzą, bo ona nie dżentelmenów na ogół wybiera. Myślisz, że taki osiłek, co skrzynki z owocami babie na straganie nosi, okaże takt i umiar?

– O Boże! – krzyknęłam w oszołomieniu, dziko i absolutnie uczciwie. – Pokaż osiłka! Nie uwierzę, dopóki nie zobaczę, może on coś w sobie ma?!

– Głupia jesteś czy co? Pewnie że ma i może nawet dużo. Nie mam co robić, tylko latać za rębajłą, sama go sobie oglądaj. Na Tamce, zaraz za Cichą. Albo przed Cichą, zależy, z której strony patrzeć.

Pojechałam na Tamkę i obejrzałam amanta. Faktycznie, piękny, młody byk, z wyraźną przewagą opakowania nad zawartością. Pięćdziesiąt kilo przestawiał jedną rączką, jakby to było pudełko zapałek, zaleta u mężczyzny nie do kwestionowania. Nie uzyskałam konkretnej informacji co do czasu, sypia z nim Halusia obecnie czy sypiała przed paroma miesiącami, postanowiłam to stwierdzić naocznie, zakotwiczyłam się na Tamce.

Miałam fart, wystarczyło jedno popołudnie. Baba skończyła handel, zapakowała się na furgonetkę, Halusia podjechała samochodem i zabrała chłopca jak stał. Może wiozła go do szkoły wieczorowej…? Nie, nie do szkoły, do swojego domu. Wiedziałam przecież, gdzie Grzegorz mieszkał, nawet nie musiałam trzymać się jej zderzaka, z daleka patrzyłam, jak wysiadali. Zdobyłam się na cierpliwość, mój samochód na szczęście nieźle grzał, doczekałam godziny drugiej w nocy i wróciłam do domu.

List do Grzegorza napisałam suchy i ostrożny. Przekazałam zdobytą wiedzę bez komentarzy własnych. Pozwoliłam sobie tylko na ostatni akapit:

„Wiem doskonale, że za takie komunikaty można człowieka znienawidzić, i w związku z tym narażam się na wielkie uczucia z Twojej strony. Trudno, wola boska. Ja, na Twoim miejscu, wolałabym to wszystko wiedzieć, a każdy sądzi według siebie. Przez okna Twojego domu do środka nie zaglądałam”.

W odpowiedzi Grzegorz przysłał jedno słowo, ”dziękuję”, po czym trochę pomilczał.

Dosyć długo pomilczał.

Było mi to nawet na rękę, ponieważ mój drugi z kolei wspólnik życiowy okazywał dziką zazdrość o przeszłość. Świat pękał w szwach od moich poprzednich gachów i każdy list mógł od takiego parszywca pochodzić. Tolerował wyłącznie istnienie byłego męża, reszta została mi wzbroniona wstecznie. Widząc w tym dowód miłości nadprzyrodzonej, nie protestowałam zbytnio, a Grzegorza ukrywałam starannie.

Szczęśliwie się złożyło, że pisało do mnie jeszcze dwóch znajomych chłopców z Iraku i jeden kolega z Maroka, kiedy zatem przestał wreszcie milczeć, jego korespondencja zginęła w tłoku. Zawiadamiał mnie, że przyjeżdża na urlop, ryzykując średnio, bo kontrakt ma pewny, Halusia o tym nie wie. Postara się zdążyć na początek czerwca, kiedy u nas okres urlopowy dopiero się zaczyna, najdroższą żonę zatem ma szansę zastać w pracy. Niech się dowiem, na litość boską, kiedy ona wybiera się w plenery. Zadzwoni, odpowiem mu przez telefon, bo listownie nie zdążę.

Dowiedziałam się bez trudu, nikogo nie angażując, pracowała bowiem w przychodni zdrowia, gdzie urlopy lekarskie zostały wystawione na widok publiczny dla wygody pacjentów. Miało jej nie być w sierpniu.

Poczekałam spokojnie, jakie tam spokojnie, w najwyższym stopniu nerwowo, dzikie sztuki czyniąc, żeby w czerwcu być okropnie zajęta i przypadkiem nigdzie nie wyjechać. Zdobyłam informację o terminach przylotów z Damaszku i warowałam przy telefonie, bo o wyjeździe na lotnisko o jedenastej wieczorem mowy nie było. Nie mieszkałam sama.

Grzegorz zadzwonił z Okęcia.

– Cześć, moja miła – powiedział. – No i co?

– W sierpniu – odparłam na to, trzeba przyznać, że lakonicznie.

– Dziękuję.

I odwiesił słuchawkę.

Mój aktualny pan i władca nie omieszkał rzucić się na mnie. Kto dzwonił, dlaczego,

o co mu chodziło, o tej porze…?!

– Janusz – odparłam. – Spytał, kiedy Witek idzie na urlop. Przypadkiem wiem, powiedziałam, że w sierpniu, powiedział „cześć” i wyłączył się. I tyle.

– Nie mógł jutro?