Выбрать главу

Zaparkowałam, wysiadłam i zawahałam się.

– Wolałabym, żebyś na nią popatrzył własnymi oczami…

– Makabryczne widoki to nie jest moje hobby, ale jeśli uważasz, że trzeba…

Otworzyłam bagażnik, dławiąc się lekko, czubkami palców rozchyliłam torbę.

Grzegorz spojrzał, wyrazu twarzy nie zmienił, decyzję podjął w ciągu sekundy.

– Ostatnio zapanowała piękna pogoda. Jedziesz ze mną. W najbliższym sklepie kupimy torbę-lodówkę i zdążymy jeszcze wrócić. Opowiedz wszystko po kolei.

Zaczęłam od razu, schodząc na dół pochylnią. Samochód Grzegorza stał za rogiem.

Po dwunastu minutach wróciliśmy z torbą-lodówką i płytkami mrożącymi, przełożyliśmy do pudła reklamówkę, nie oglądając już jej zawartości. Umieścić w samochodzie świeżo nabyty pakunek, nic takiego, normalna sprawa, nie było potrzeby z tym się kryć.

Pudło zajęło mi trzy czwarte bagażnika, co tam, na własny bagaż miałam jeszcze cały tył samochodu. Ulżyło mi zdecydowanie.

Końca mojej opowieści Grzegorz wysłuchał w pokoju hotelowym z zegarkiem w ręku, nie przerywając. W milczeniu przeczytał list od Heleny Wystrasz. Zamyślił się na chwilę.

– Głupia sprawa. Zobaczymy jutro, zadzwonię przed południem, czekaj na mój telefon. Czas mi się skończył. Różnych rzeczy mogłem się spodziewać, ale przebiłaś wszystko.

Wstał z krzesła, podniosłam się również, ruszył ku drzwiom i zatrzymał się przed progiem.

– Cieszę się, że cię widzę – powiedział miękko.

– Wzajemnie – odparłam i tyle było naszego. Trwało pół minuty.

Wyszedł, ale nie miało to żadnego znaczenia. Już sam jego widok… Nie zmienił się właściwie, siwe pasemka we włosach i tyle, reszta została, prawie nie tknięta czasem.

Jego widok, obecność, bliskość, szansa na kontakt bezpośredni… balsam przy tym, to było nic. Czułam, jak na całe moje wnętrze spływa niebiańskie ukojenie i uświadomiłam sobie, że na twarzy muszę mieć uśmiech głupkowatego rozanielenia. Spojrzenie w lustro unormowało mi rysy. Wrócił mi apetyt, zdecydowałam się zjeść kolację w knajpie po drugiej stronie ulicy.

A miałam głupie obawy… Kiedy po tych dwudziestu latach milczenia odezwał się znienacka w telefonie, poznałam go od pierwszego słowa.

– Wreszcie udało mi się ciebie znaleźć – powiedział. – Masz zastrzeżony numer, różnych podstępów musiałem używać, w dodatku zmieniłaś adres. Jak się masz?

– Miło cię słyszeć, Grzesiu, po tylu latach – odparłam. – Gdzie jesteś?

– W Paryżu, jak zawsze. Kiedy tu przyjedziesz?

Planowałam sobie właśnie ten wyjazd do Francji.

Nie zaraz, wiosną. Wymyśliłam koniec kwietnia albo początek maja, żeby nie wrąbać się w letnie upały, i nie zamierzałam ograniczać się do Paryża. Nie byłam nawet pewna, czy od niego zacznę.

– A jak twoja żona? – spytałam ostrożnie.

– Dużo by gadać. A jak twój mąż?

– Wcale można nie gadać. Pozbyłam się go świeżutko. O Boże, skorupka Jasia…!

– Tej metafory wprawdzie nie łapię, ale cieszyłbym się, gdybyś tu przyjechała, jeszcze nie zajęta na nowo.

– A ty tu…?

– A ja na razie nie mogę nigdzie…

Usiłowaliśmy powiedzieć do siebie wszystko naraz.

Z żoną miał jakieś kłopoty, o których nie chciał mówić. Dzieci były z głowy, poszły na swoje. Uświadomiłam sobie nagle, że my obydwoje, w naszym wieku, poprzednie pokolenie, powinniśmy być zramolałą staruszką i trzęsącym się prykiem, powiedziałam mu o tym i zaczęliśmy się śmiać. Uparcie pytał o mój przyjazd, wahałam się jeszcze, miałam dużo roboty, ale już wiedziałam, że w tej sytuacji pojadę z pewnością, nie bacząc na głupie przeszkody.

Jak zwykle, rozumiałam każde jego słowo, wyglądało na to, że z wzajemnością, fluid leciał po przewodzie telefonicznym, nie, zaraz, to już była łączność satelitarna, no dobrze, leciał w kosmos i wracał. Duża rzecz.

Rozmawialiśmy codziennie, z wyłączeniem weekendów. Oczywiście, ta cholerna żona!

– Miałeś kiedyś uciążliwą sekretarkę…? – przypomniałam delikatnie za którymś kolejnym razem.

– Już dawno jej tutaj nie mam. Mam normalne biuro i normalny personel. A za to ty, zwracam ci uwagę, masz nienormowany czas pracy i zależna jesteś wyłącznie od siebie. Ja pracuję w zespole, a ty indywidualnie, pomijam inne względy. Nie wyrwę się.

Przyjedź. Chcę cię chwycić w tak zwane objęcia.

– I nie przychodzi ci do głowy, że chwycisz mazepę, starszą o dwadzieścia lat?

– Nie pieprz, moja miła. Widziałem twoje zdjęcie z ostatniej chwili…

Lekki opór we mnie, mimo wszystko, istniał. Przez dwadzieścia lat starałam się wyrzucić go z serca i z duszy, z góry wiedząc, że to beznadziejne. Tkwił mi gdzieś tam, w rozmaitych komórkach. Sama byłam teraz ciekawa, jak to się odezwie po tylu latach, i miałam głównie wątpliwości. No i proszę, na sam jego widok czas przestał istnieć…

Bóg raczy wiedzieć, z jakim wyrazem twarzy jadłam kolację. Kelner przyglądał mi się z wyraźnym zainteresowaniem, z pewnością nie dlatego, że do tajemniczej potrawy z drobiu wypiłam pół butelki wina. Pod tym względem mieściłam się w normie.

Możliwości umysłowe odzyskałam do tego stopnia, że natychmiast po powrocie do pokoju zadzwoniłam do Stuttgartu.

– Pani Grażyno – powiedziałam. – Niech się pani uprzejmie skupi. Była pani razem ze mną, kiedy ustawiałam samochód na hotelowym parkingu, tam z tyłu, w tym zielsku. Czy ja go wtedy zaalarmowałam?

– Ależ skąd! – odparła znajoma dziewczyna, bystra i przytomna. – Jeszcze powiedziała pani, że szkoda baterii i wcale pani nie prztyknęła. A co się stało?

Więc jednak. Cała noc w Stuttgarcie pozostała do dyspozycji tajemniczych złoczyńców i chyba wtedy mi tę Helenę wtrynili…

– Nic – odparłam smętnie. – Usiłowałam sprawdzić, czym się odznaczam, doskonałą pamięcią czy absolutną sklerozą.

– I co pani wyszło?

– Zdziwi się panie, ale jednak pamięcią…

Torba-lodówka w bagażniku łagodziła moje uczucia dostatecznie, żebym zwyczajnie poszła spać.

* * *

O dziesiątej Grzegorz zawiadomił mnie, że wpadnie za pół godziny. Rzecz oczywista, nie opuszczałam pokoju, zdaje się, że przyniesiono mi śniadanie i możliwe, że w pewnym stopniu je zjadłam. Co jak co, ale prawdziwe paryskie croissanty to nie jest coś, obok czego można przejść obojętnie.

Zdaje się, że na jego widok nie odezwałam się w ogóle ani słowem, tylko najzwyczajniej w świecie rzuciłam mu się na szyję. Opamiętałam się od razu, bo nie były to metody nagminnie kiedyś przez nas stosowane, ale przytulił mnie w sposób również jakby nowy.

– O głowie za chwilę – powiedział. – Słuchaj, miła moja, czuję się, jakbym miał osiemnaście lat i pierwszy raz w życiu przyszedł…

– Do burdelu…? – podsunęłam żywiutko, pełna skruchy za spontaniczny odruch.

– O Jezu… Nie dobijaj mnie, bardzo cię proszę. Niech szlag trafi nieśmiałość!

W trzy minuty później, a były to minuty brzemienne, rozległo się pukanie do nie zamkniętych drzwi i otworzył je Murzyn, bardzo duży, bardzo czarny i bardzo niezadowolony.

– Przepraszam – powiedział z silną naganą. – Ja tu sprzątam. Państwo zostają?

– Nie, wychodzimy – odparłam z równie silnym naciskiem. – Za dziesięć minut.

Murzyn wycofał się z wyraźnym wahaniem. Otworzyłam barek.

– Stresy skracają życie – powiadomiłam Grzegorza. – Koniak wytrąbiłam wczoraj, może znajdziesz coś zastępczego? Jakieś elementy muszą człowiekowi przywrócić równowagę.

– Polska żytniówka – zadecydował po krótkiej penetracji wnętrza. – Widzę tu małpkę, rąbnijmy sobie. Taki duży Murzyn to dla mnie za dużo. Rasizm nie wchodzi w grę.

Zgodziłam się z nim w pełni. Nie jestem rasistką, gdyby to była na przykład wielka baba, biała jak ufarbkowane prześcieradło, też bym się przestraszyła. Nie kolor miał znaczenie, a rozmiar i charakter, Murzyn mówił po francusku lepiej ode mnie i z pewnością był Francuzem w pełni, ale swoje wrażenie zrobił. Błysk w oku Grzegorza, błysk zapewne i w moim, zastąpiły słowa, zniszczyliśmy żytniówkę w szybkim tempie. O mój Boże, a co nam pozostało innego…?

– Dobra, wychodzimy, bo on się tu czai za drzwiami – powiedział Grzegorz.

– Rozmawiać można wszędzie, pojedziemy gdziekolwiek na lunch. Lasek Vincennes, nie masz nic przeciwko temu?

Nie miałam nic przeciwko niczemu, gdyby chciał, mógł mnie zawieźć do kamieniołomów albo na cmentarzysko samochodów. Istotna była jego obecność.

– Zanim wejdziemy na tę głowę – zaczęłam po drodze. – Powiedz może to wszystko, czego nie chciałeś mówić przez telefon. Sekretarkę-Gorgonę udało ci się upłynnić, tak zrozumiałam. O żonie powiedziałeś, że dużo by gadać, w czym dzieło? Jeśli nie chcesz, nie mów, to jest sygnał, że mnie interesuje.

– Nie, powiem. Właśnie chciałem ci powiedzieć. Moja żona, niestety, od pewnego czasu nie nadaje się do życia, częściowy paraliż fizycznie i łagodna schizofrenia umysłowo. Wykończyła ją ta patologiczna zazdrość, chociaż, jak Boga kocham, nie dawałem jej powodów. Opętana jest rodzajem manii prześladowczej, uspokaja się trochę tylko wtedy, kiedy mnie widzi. Szczerze ci powiem, że żal mi jej cholernie, ale już tego nie wytrzymuję, spróbuj przez całą dobę na okrągło trzymać za rękę osobę, która wlepia w ciebie czujne spojrzenie i wnikliwie bada każdą zmianę wyrazu twarzy…

– I pyta natrętnie, o czym myślisz, dlaczego się uśmiechasz, co cię tak smuci, co tam widzisz za tym oknem, pewnie już masz jej dosyć, nienawidzisz jej, chcesz, żeby umarła…

– Skąd wiesz?

– Mam za sobą urozmaicone życie.

– Podziwiam cię, wobec tego, że nie zwariowałaś.

– Trochę z pewnością. Jak się ratujesz?

– Pracuję. Dlatego mam tyle niezawinionych sukcesów. Biorę zlecenia w odległych rejonach kraju i Europy, niekiedy nawet wyjeżdżam. Na krótko, bo ona wtedy jedzie na środkach uspokajających, większość czasu przesypia. Nie można z tym przesadzać, równie dobrze mógłbym ją zabić od razu…

– Nie daj Bóg, żeby ją coś zabiło od razu. Padłoby na ciebie, granit i beton.