Potem usłyszał jakiś głos i odwrócił się ku gęstwinie puszczy.
Lonerin przez kilka chwil czekał w ciszy: może to panika spłatała mu przykrego figla?
Las był wielkim bębnem, w który deszcz walił zapalczywie.
Jak odróżnić coś w tym huku?
Po chwili był już pewien. Z puszczy dobiegł go odgłos kroków i poruszanych liści.
A niech to!
Podniósł się, złapał Dubhe za ramiona i z trudem zarzucił ją sobie na plecy. Błoto sprawiało, że teren był śliski, a deszcz go oślepiał. Była tylko ciemność, nic więcej.
Skierował się ku niewielkiemu kawałkowi zarośli, przezierającemu przez ciemności: ledwo udało mu się odróżnić coś, co wyglądało jak trzciny. Rzucił się w nie, skrywając się za nimi razem z Dubhe.
Ukląkł i czekał. Całym sobą miał nadzieję, że się pomylił, że to przywidzenie. Prawdopodobnie nie było nikogo, ale lepiej zachować ostrożność.
Czuł, jak serce wali mu w piersiach jak młotem, a woda moczy go aż do szpiku kości.
Przez długi czas istniał tylko szumiący hałas deszczu i kilka odległych grzmotów. Potem nadeszli.
Lonerin przez pole trzcinowe dostrzegł trzy pary wysokich czarnych lśniących butów grzęznących w błocie. Razem z nimi błysk sztyletów odbijających słabe światło przenikające do puszczy. Nosili długie przemoczone płaszcze i od razu wiedział, kim byli.
Oto oni, Zwycięscy, Zabójcy. Gildia w końcu ich odnalazła!
— Przeszli tędy — powiedziała Rekla.
Lonerin zacisnął zęby.
— I weszli tam, do środka.
Rekla pochyliła się, aby wejść do groty, i tak samo uczyniła pozostała dwójka, jeden po drugim, w milczeniu.
Ile zabawią tam w środku? A po wyjściu? Dubhe nie poruszała się, a on nie był w stanie stawić im czoła.
Zrobił to bez zastanowienia. Zerwał się na nogi, wyskoczył z trzcin i krzyknął słowa zaklęcia. Wyglądało to tak, jak gdyby ziemia została wessana do wejścia groty. W ciągu kilku sekund całkiem ją wypełniła, zakrywając ją przed jego wzrokiem.
Lonerin ledwo zdążył dostrzec wściekłą twarz Rekli, odwracającą się ku niemu i piorunującą go spojrzeniem pełnym nienawiści. Potem jej słowa i jej oczy znikły pod ziemią.
Dźwięk deszczu znów wypełnił otaczającą go przestrzeń. Lonerin nie mógł oddychać. Z pewnością w środku był jeszcze gaz, a jeżeli oprą się o korzenie, na pewno wydobędzie się go więcej. Ale niewiele czasu zajmie im zorientowanie się w sytuacji i znalezienie rozwiązania.
Odwrócił się do Dubhe, wciąż leżącej na ziemi.
Musieli uciekać, i to natychmiast.
7. W cieniu srebrnych liści
Lonerin zarzucił sobie Dubhe na ramiona i zaczął biec ze wszystkich sił, jakie miał w nogach.
Nie było czasu na opracowywanie planu. Najważniejsze było teraz pośpieszne oddalenie się od groty: trójce Zabójców z Gildii na pewno szybko uda się uwolnić.
Deszcz dalej padał nieprzerwanie, tworząc gęstą zasłonę między nim a resztą lasu. Lonerin potknął się o korzeń i upadłszy na ziemię, przez kilka łokci ślizgał się po błocie. Ciężar Dubhe na plecach sprawił, że utknął twarzą w mule. Podniósł się na kolana, zęby mu szczękały.
Rozejrzał się wokół zdyszany i wszystko wydało mu się takie samo: liście, drzewa, nieporuszone niebo nad nim. Bez sensu było iść dalej, nie wiedząc, jaki jest właściwy kierunek.
Spokojnie, spokojnie…
Wolną dłonią wyciągnął igłę i wypowiedział zaklęcie. Słabe niebieskawe światło wskazywało kierunek za jego plecami. Pomylił się.
A niech to!
Podniósł w dalszym ciągu omdlałą Dubhe i znowu rzucił się biegiem.
— Dubhe! Dubhe, jesteś przytomna?
Grzmot zagłuszył wszelkie inne dźwięki.
— Niosę cię do suchego miejsca! Nie martw się.
— Prawda była taka, że nie miał pojęcia, dokąd szli. Jedynym przewodnikiem była ta wiązka światła oświecająca mięsiste kwiaty i olbrzymie liście. Posuwał się po omacku, ale nie mógł inaczej.
Wkrótce las stał się jeszcze gęstszy i Lonerin poczuł, jak nogi uginają się pod nim ze zmęczenia. Dalsza podróż z dziewczyną na plecach była trudna, ale światło igły wciąż wskazywało kierunek na wprost niego. Nie mógł się zatrzymać: musiał zanieść Dubhe w bezpieczne miejsce.
Gałęzie chłostały go po twarzy i aby iść dalej, zmuszony był się pochylić. Wszedł w coś w rodzaju galerii, gdzie rośliny tworzyły ciemny i wąski tunel. Zatrzymał się na moment. Nie mógł zrozumieć, gdzie się znajduje ani jak tam dotarł. Na końcu korytarza wiązka światła skręcała na prawo. To się jeszcze nigdy nie zdarzyło. Lonerin zawahał się przez chwilę.
Pozytywne było to, że tu, w środku, przynajmniej nie padało, a dziwne mrowienie w dłoniach podpowiadało mu, że światło było przyciągane jakąś magią. Czuł, że nie ma żadnego niebezpieczeństwa, toteż postanowił iść naprzód. Pozwolił, aby Dubhe zsunęła mu się z ramion, i położył ją na ziemi. Wziął ją za ramię i zaczął ciągnąć.
Przez jakiś czas posuwał się naprzód na czworakach. Galeria zwężała się jeszcze bardziej i zawrócenie w tym punkcie byłoby niemożliwe. Nie było innej drogi. Ogarnęła go panika: czuł się jak w klatce, nadzieja opuszczała go, a deszcz bębnił nad nim ogłuszająco. Krzyknął rozpaczliwie, aż zabolało go w gardle. Potem niespodziewanie pojawiło się oślepiające światło. Pochodziło z głębi tunelu i Lonerin osłonił sobie oczy ramieniem, starając się coś dojrzeć. Kiedy udało mu się przyzwyczaić wzrok, to, co zobaczył, przepełniło go zachwytem.
Przed nim rozciągała się polana, całkowicie otoczona plątaniną drzew i krzewów. Pośrodku wznosiło się olbrzymie drzewo o srebrnych liściach, wydzielające mocne i pomarańczowe światło. Nigdy nie widział tak wielkiej rośliny. Z wysoka musiała wyglądać jak wspaniała biała plama pośród błyszczącej zieleni puszczy. Z jasnego i pełnego słojów pnia wychodziły setki odgałęzień, zatapiających korzenie w czarnej, tłustej ziemi. Mieniące się odblaski liści rozjaśniały cały obszar wokół lekkim drżeniem, chociaż nie było nawet cienia wiatru. Zupełnie, jak gdyby drzewo było żywe, a nieprzerwany strumień energii poruszał się do wnętrza ziemi.
To był Ojciec Puszczy. Takie drzewa istniały też w Świecie Wynurzonym, każdy las miał swoje. Były to szczególne okazy, siedziby pierwotnych duchów, dające limfę i życie lasom, których były strażnikami.
Wreszcie Lonerin zrozumiał. To drzewo swoją magią przyciągnęło światło jego zaklęcia do tego tunelu. Uśmiechnął się pełen zachwytu. Wiedział, że tam nikt ich nie znajdzie i że nikt nie ośmieli się ich skrzywdzić.
Potem otrząsnął się: coś musnęło mu nogę.
Zobaczył Dubhe, z oczami jeszcze zamglonymi, ale otwartymi, patrzącą na niego z cierpiącą miną. Doczołgała się do niego.
— Udało nam się — powiedział do niej.
Dubhe jeszcze nie była w stanie się poruszać, ale odzyskała minimum przytomności. Kiedy zasnęła, prawie od razu zrozumiała, że nie był to zwykły sen. Zdołała utrzymać czujność na tyle, aby zwalczyć wymuszony przez truciznę brak świadomości, ale i tak bezradnie uczestniczyła w ucieczce, a teraz była zdezorientowana. Walcząc z silnymi mdłościami, poczuła, jak jej ciało się chwieje i coś twardego naciska na jej żołądek, ale nie mogła przypomnieć sobie nic więcej. Dlaczego uciekli? Jak tam dotarli?
Lonerin oparł ją o olbrzymie drzewo. Dubhe ledwo udało się dostrzec, że znajdowali się na polanie: światło było dziwne, a jej oczy jeszcze się nie przyzwyczaiły. Jej towarzysz wydał jej się wyczerpany: miał napięte rysy i trzęsły mu się ręce. Nie rozumiała. Najwyraźniej trucizna jeszcze była w obiegu i uniemożliwiała jej podążanie za tokiem własnych myśli. Zamknęła więc oczy i spróbowała się skoncentrować, analizując własne ciało, aby znaleźć właściwe antidotum.