— Zdejmij mu opaskę — powiedział wreszcie.
Leuca popatrzył na niego z powątpiewaniem. Ten chłopiec sprawiał, że czuł się dziwnie; wolałby zachować większą ostrożność. W końcu on też był Zabójcą i zależało mu na tym, aby doprowadzić misję do końca bez nieprzewidzianych przeszkód. Biwakowanie na tej polanie już samo w sobie było ryzykiem, a teraz uwolnienie tego smarkacza…
— Ależ panie…
— Potrzebujemy go żywego, prawda? Więc aby był żywy, musi pić i jeść. Zdejmij mu opaskę, powiedziałem.
Leuca nie mógł już dłużej przeciągać struny.
Zdjął opaskę z ust chłopczyka, który, kiedy tylko został oswobodzony, z całych sił ugryzł go w rękę. Rozległ się krzyk, a Sherva uśmiechnął się sam do siebie.
— Przeklęty gnojek! — Leuca wymierzył mu gwałtowny policzek, rozbijając mu wargę.
Sherva zbliżył się błyskawicznym susem i złapał go za rękę, zanim Zabójca ponownie zdążył uderzyć dzieciaka.
— Yeshol pragnie go całego, zrozumiałeś mnie? — powiedział, wykręcając mu nadgarstek.
Leuca oblał się zimnym potem i przytaknął.
No tak, łatwo ci podporządkowywać sobie słabszych, takich jak Leuca, ale co z Yesholem?
Sherva zastanowił się nad tym chwilę, po czym ze zirytowaną miną puścił towarzysza i pochylił się nad chłopczykiem. Krew ciekła mu z ust, pociągał nosem. Płakał, ale nie skarżył się. Dalej patrzył na niego z wściekłością i Zabójca znowu uśmiechnął się ironicznie.
— Nie możesz zabić mnie spojrzeniem.
Wyciągnął kawałek sera i włożył mu go do ręki.
— To na dzisiaj. Jeśli będziesz grzeczny, jutro dostaniesz dwa razy tyle.
Chłopczyk odrzucił go i zaczął wrzeszczeć.
— Nic od ciebie nie chcę, ty morderco! — I splunął na niego.
Sherva zbliżył się do jego twarzy z ustami wykrzywionymi w uśmiechu.
— Mógłbym w każdej chwili skręcić ci kark, smarkaczu, a ty nie potrafiłbyś zrobić nic, aby mi w tym przeszkodzić, tak samo jak nic nie mogli zrobić twoi rodzice. Pamiętaj o tym.
Dzieciak przygryzł wargi, aż zbielały.
Wówczas Sherva złapał go za włosy i wyraźnie cedził słowa.
— Ani twoja pogarda, ani to, co mówisz, nie robią na mnie najmniejszego wrażenia. — A po chwili przerwy dodał: — A teraz zjesz, bo potrzebuję cię żywego.
Wziął kawałek sera, który upadł na ziemię, i siłą wcisnął mu go do ust. Następnie drugą ręką zamknął mu buzię, dopóki chłopiec nie przełknął kęsa. W końcu popatrzył na niego z zadowoleniem, po czym podał ser Leuce i pozwolił mu dokończyć karmienie.
Sherva patrzył na nich cały czas. Odczuwał delikatną przyjemność, obserwując upór tego chłopca, tak gwałtownie przełamywany. Wiedział, że było to zadowolenie godne tchórza, ale nie chciał go sobie odmówić. Od kiedy uciekła Dubhe, całe jego życie zdawało się tonąć w nikczemności. Dlaczego nie skorzystał z tego przełomu i nie próbował zabić Yeshola?
A może myślisz, że dzień, w którym Yeshol znajdzie się w twoim zasięgu, nigdy nie nadejdzie?
Te słowa prześladowały go, uświadamiały mu wymiar jego życia spędzonego na zabijaniu, bez osiągnięcia szczytu. Prawda była taka, że nie czuł się dość silny, to dlatego zgłosił się na ochotnika do tej misji. Złamanie tego chłopczyka było takim samym sposobem jak inne na niemyślenie o własnej słabości.
— Wystarczy, zaknebluj go — powiedział Leuce.
Kolega wykonał to nieporządnie.
Sherva słyszał jęki dziecka przez cały czas kolacji, jaką spożywał ze swoim towarzyszem. Milczenie między nimi było pełne znaczeń.
— A gnom? — spytał Leuca po skończonym posiłku.
Sherva przypomniał go sobie błyskawicznie. Nie miał pojęcia, kim był, ale walczył nadzwyczajnie. Łatwość, z jaką uwolnił się z jego uchwytu, była niesamowita. W korytarzu panowała jednak ciemność i nie dało się rozpoznać jego rysów.
— To pewnie ktoś z mieszkańców Salazaru, może przechodził tamtędy przypadkiem.
— Ale nas widział.
— Ja nie mogłem go zobaczyć, więc nie sądzę, by on nas rozpoznał.
— Mój panie, tamten obszar wieży był raczej zapuszczony i obawiam się, że…
Strażnik podniósł ramię.
— Zajmiemy się tym, jeżeli kiedyś wyniknie z tego jakiś problem.
Leuca umilkł, ale Sherva wiedział, co chodziło po głowie jego towarzyszowi: on też pomyślał o tym samym. Nadzwyczajnie uzdolniony w sztuce walki gnom. Była tylko jedna osoba odpowiadająca temu opisowi: Ido.
Wolał się nad tym nie zastanawiać. Na razie będą dalej szli swoją drogą. Chciał zakończyć misję, doprowadzić chłopca do Domu i znów zginać kark, dopóki krew Yeshola nie spłynie spod jego sztyletu.
Ta myśl, która tyle razy ekscytowała go podczas długich nocy spędzonych pod ziemią, tym razem nie przyniosła mu zwykłej przyjemności ani nie utuliła go do snu. Pod Ojcem Puszczy przychodził mu do głowy raczej świat nimf, któremu długo przyglądał się z daleka i z którego zawsze był wykluczony. Był bowiem mieszańcem, owocem miłości nieczystej i zakazanej. Jak ten chłopczyk. Słyszał, jak kawałek dalej, przywiązany do drzewa, połyka łzy i szlocha.
Nie spał, on też nie.
Ido poczekał, aż kapłan przyjdzie czuwać nad pozbawionym życia ciałem Tarika, po czym zabrał się do poszukiwania jakiejś wskazówki. Nie mógł tu dłużej zostać, musiał ich gonić, dopóki trop był świeży. W korytarzu ślady dwóch Zabójców mieszały się ze śladami kupców i innych ludzi, ale Ido miał przewagę: wiedział, że skierują się do Krainy Nocy i że obiorą najkrótszą drogę.
Skoczył na konia i galopem znowu wyruszył w step.
W środku czuł ślepy gniew. Trzydzieści lat spędzonych na walkach, trzydzieści lat, podczas których widział przelewaną krew najdroższych mu osób, a teraz, jeżeli zawiedzie, wszystko miało stać się daremne. Zacisnął zęby. Ocali to dziecko za wszelką cenę. Wiedział, że jego nieprzyjaciele są zwinni i sprytni. Gildia dobrze szkoliła swoich ludzi i sądził, że nie będzie łatwo ich znaleźć. Mimo to starannie obejrzał teren: lata spędzone w Krainie Ognia na ukrywaniu się wyostrzyły jego myśliwskie instynkty.
Znalazł ślady dwóch koni jadących kłusem w kierunku Puszczy. Najwyraźniej nie sądzili, że będą ścigani. Ido uśmiechnął się do siebie dziko.
Tak nisko mnie cenią?
Najwyraźniej nie rozpoznali go, a w każdym razie nie docenili. W przeszłości zawsze to on był ofiarą. Przez lata nie robił nic innego, tylko ukrywał się w czeluściach Krainy Ognia, Wychodząc na powierzchnię jedynie podczas partyzanckich akcji, nikomu nie ufając. Teraz niespodziewanie role się odwróciły i to on stawał się drapieżcą. Ta niezwyczajna sytuacja ekscytowała go.
Dotarł do Puszczy wieczorem, kiedy zachód słońca zamykał na kryształowo czystym niebie jeden z pierwszych cudownych letnich dni. Zatrzymał się na moment na skraju lasu, tam, gdzie step, na którym wiele lat wcześniej walczył, niknął wśród pierwszych drzew.