Zeskoczył z konia i wszedł między nie na piechotę. Teraz zadanie stawało się trudniejsze. Las jest labiryntem śladów dla każdego, również dla niego: musiał zachować przytomność umysłu. Nie mógł myśleć o Tariku ani o jego żonie, leżącej na wznak w kałuży krwi. Żadna myśl nie mogła go rozproszyć, nawet wspomnienia wojny i pokoju, jakie przywoływało to miejsce.
Dopiero późną nocą znalazł to, czego szukał. Na małej polanie dostrzegł resztki nocnego obozowiska, ukryty pod ziemią popiół, a na pobliskim drzewie zauważył resztki sznura. Z pewnością tu się zatrzymali, a że zacierali ślady z pewną dbałością, ale nie nadmierną, widocznie jeszcze nie podejrzewali pościgu.
Podniósł się i rozejrzał dookoła. Od razu rozpoznał to miejsce: Sennar opisywał je w książce, w której opowiadał o swojej podróży, jaką odbył razem z Nihal. Znalazł Ojca Puszczy i pogładził go po czarnej, pomarszczonej korze. Nigdy nie był miłośnikiem natury. Lasy były dla niego tajemnicą, której nie potrafił rozszyfrować. Doceniał pewne pejzaże, ale natura wydawała się mówić językiem, którego on nie rozumiał. Teraz jednak wyczuwał starodawną potęgę Ojca Puszczy. Wyobraził sobie Nihal, wyciągającą z wgłębienia w pniu ósmy kamień — ostatni — który miał aktywować talizman władzy i umożliwić zniszczenie Tyrana. Kto wie, czy czuła się zagubiona, tak jak on się czuł w tej chwili. W całej tej historii dostrzegał dziwną ironię losu. Wnuk Nihal skończył przywiązany właśnie tam, gdzie jego babka, czterdzieści lat wcześniej, uratowała Świat Wynurzony. Ido oderwał dłonie od pnia i podjął podróż.
Dopóki przebywał w Puszczy, nie mógł posuwać się z pożądaną prędkością. Koń wlókł się z pewnym trudem, ślady były niejasne, on sam też zaczął odczuwać zmęczenie. Jego stare ciało domagało się chwili odpoczynku i przez chwilę pomyślał, jak pięknie byłoby wrócić w przeszłość i znowu poczuć w żyłach siłę młodości. Był w okropnym humorze, nienawidził, kiedy ogarniała go nostalgia, a przemierzanie tych wypełnionych wspomnieniami miejsc z pewnością mu nie pomagało.
Drugiego dnia przechodził wzdłuż granicy z Krainą Skał, jego krainą. Gwałtownie opadły go wspomnienia z dzieciństwa i miał pokusę, żeby lekko zboczyć z drogi. Wówczas uczepił się kurczowo jednej tylko myśli, o Sanie, i wściekłość przywróciła mu rozum. Zabójcy wciąż mieli nad nim dzień przewagi, jak gdyby czas, który poświęcił na czuwanie przy Tariku, był nie do nadrobienia. Mimo to nie dał za wygraną. Przyspieszył konia i dalej parł naprzód swoją drogą. Będzie czas, aby znowu postawić nogę na swojej ziemi i porozkoszować się wspomnieniami. Innym razem, nie teraz.
Jego upór został wkrótce nagrodzony. U bram Wielkiej Krainy znalazł świeże ślady. Odległość zmniejszyła się. Poczuł, jak radość odświeża mu członki, i nie zwlekając ani chwili, rzucił się do galopu. Byli blisko.
Sherva był podenerwowany. Przebywanie w Wielkiej Krainie nie podobało mu się, płynąca w nim krew wyczuwała lamenty martwych drzew. A poza tym teraz rzeczywiście byli na odkrytej przestrzeni. Co prawda nie było innej drogi ani też żadnego konkretnego zagrożenia, ale czuł to w kościach. Ktoś ich ścigał. Gnom.
— Gdyby przybył, kto z nim będzie walczył? — spytał Leuca znienacka tego wieczoru.
Nie rozpalili ognia. Sherva nie był spokojny, dlatego tak zdecydował. Zresztą księżyc stał wysoko na niebie i rzucał na ubitą ziemię wyraźne cienie. Chłopczyk był wykończony. Nakarmili go znowu, płakał, opierał się, lecz przegrał. Teraz spał, a Leuca trzymał jeden koniec sznura, który go krępował.
— Ty — odpowiedział Sherva, w lot pojmując, kogo towarzysz miał na myśli. — Ja będę chronił dziecko.
Leuca lekko drgnął, a starszy Zabójca nie mógł mu mieć tego za złe. Po tamtym krótkim starciu wewnątrz wieży on również doszedł do wniosku, że musiał to być wojownik wybijający się ponad przeciętność. Może właściwsze by było, gdyby to on się z nim zmierzył, w końcu był Strażnikiem Gildii i mógłby poddać próbie własną siłę. Potem jednak zmienił zdanie. Nawet gdyby to był naprawdę Ido, nie widział nic atrakcyjnego w konfrontacji z kimś, kto niegdyś słynął jako nadzwyczajny wojownik, ale który teraz był tylko starcem należącym do innej epoki. Nie, jego zadaniem było strzeżenie dziecka i miał zamiar wypełnić je za wszelką cenę.
Nad Wielką Krainą zapadła noc. Ido obserwował ślady i wynikało z nich, że dwójka Zabójców jest teraz naprawdę w niewielkiej odległości od niego. Zsiadł z konia. Chciałby móc go gdzieś przywiązać, ale byli na pustyni.
— Gdybyś był taki jak Vesa, spokojnie mógłbym ci powiedzieć, abyś tu został i na mnie poczekał — powiedział, patrząc koniowi w oczy. — Niestety, nie jesteś smokiem. Ale jeżeli nie znajdę cię, kiedy tu wrócę, przysięgam, że pójdę cię szukać i posiekam cię na kiełbasy, czy to jasne?
Koń popatrzył na niego bez wyrazu. Ido pomyślał o żółtych i głębokich oczach Vesy, o ostatnim razie, kiedy w nie patrzył. Pozwolił upaść wodzom i położył dłoń na mieczu.
Nie musiał długo czekać, aby ich zobaczyć. Dwa konie, trzy leżące na ziemi postacie. Serce waliło gnomowi mocniej. Po całym tym absurdalnym pościgu wreszcie mu się udało. Jednym z nich był San, mały San, wszystko, co pozostało po Nihal w Świecie Wynurzonym.
Zaczął się czołgać. Popatrzył na księżyc wiszący nisko nad horyzontem. Późna noc. Spali głęboko, a przynajmniej taką miał nadzieję.
Kiedy był już kilka kroków od nich, rozpoznał rysy człowieka, który go zaatakował. To musiał być on. Ta sama zwinna i szczupła sylwetka, długie, chude ramiona.
Przed nim spał inny mężczyzna, którego twarzy Ido nie mógł zobaczyć, bo był odwrócony plecami. Musiał to być drugi Zabójca, ale wydawał mu się kimś podrzędnym. Żadnej charakterystycznej cechy fizycznej, zupełnie nic. Trzymał w dłoni sznur, którym związany był chłopiec.
Pomyślał, że przydałby mu się sztylet: tamtych było dwóch, a on miał tylko miecz. Mimo to położył dłoń na rękojeści i ostrożnie podpełzł do Sana. Wydawało się, że serce chce rozbić mu klatkę piersiową, ale umysł gnoma był spokojny i jasny, a jego dłonie nie drżały.
Już miał złapać za sznur, kiedy nagle jakieś ramię silnie chwyciło go od tyłu i podniosło z ziemi. Ruchy dwóch mężczyzn miały zadziwiającą prędkość. Kiedy jeden z nich go unieruchamiał, drugi w mgnieniu oka podniósł się, wziął chłopczyka i zniknął w ciemnościach. Ido usłyszał rżenie konia i odgłos galopujących po ziemi kopyt.
Do diabła!
Jednak nie było czasu na rozmyślania. Błysk ostrza już kierował się ku jego twarzy. Gnom uderzył swojego napastnika łokciem, zaparł się stopami w czarnej ziemi i chwycił mocno, aby go przewrócić. Kiedy się tylko uwolnił, spróbował rzucić się w pogoń, ale mężczyzna znów stanął przed nim ze sztyletem w dłoni.
Ido zazgrzytał zębami i dobył miecza.
— Zejdź mi z drogi, ty mnie nie obchodzisz.
Tamten uśmiechnął się pod nosem i rzucił mu się do szyi. Ido uskoczył w bok i ciął z góry; przeciwnik z wielką łatwością zrobił unik i znalazł się za jego plecami.
Ido ponownie odwrócił się, starając się go trafić, ale tamten skoczył. Jasna błyskawica w ciemności. Ido pochylił się i ostrze sztyletu znowu przemknęło o włos od jego twarzy.
Był dobry. Przede wszystkim zwinny. Ido był przyzwyczajony do pracowania nadgarstkiem podczas walki i tylko nieznacznego przemieszczania się. Płynne i nieprzewidywalne ruchy tego mężczyzny dezorientowały go.