Выбрать главу

Zatrzymali się dopiero wieczorem, kiedy zapadła już ciemność.

Zjedli skromną kolację, dozując prowiant, i dziwnym zrządzeniem losu Yljo natychmiast zapadł w sen. Dubhe i Lonerin zostali sami przy ognisku. Przez jakiś czas wpatrywali się weń w milczeniu, a Dubhe zastanawiała się, czy nie do niej należy przerwanie krępującego momentu słowami, że jest już późno i może lepiej pójść spać.

— Trzymaj.

Kiedy poczuła, jak dłoń Lonerina muska jej ramię, zadrżała. Popatrzyła na nią. Trzymała bukłak. Natychmiast zrozumiała, co to jest, i poczuła, jak ściska jej się serce.

— Eliksir, zapomniałaś o nim. A podobno tak bardzo chcesz żyć.

Dalej patrzyła na nią w osłupieniu. W jej piersi znów rozgościło się owo oślizgłe poczucie winy.

— Lonerin, ja…

— Bierz to i już, dobra? I wypij do jutra rana, bo inaczej wkrótce znowu zaczniesz się źle czuć.

Dubhe wzięła bukłak. Wciąż było na nim ciepło ciała Lonerina.

— Przykro mi, że sprawiłam ci ból, naprawdę, nawet nie wiesz, jak bardzo.

— Nie czuję się na siłach, żeby poruszać ten temat. Mamy wspólny ceclass="underline" dotrzeć do Sennara. Po prostu to zróbmy, a potem każde odejdzie w swoją stronę.

Dubhe przełknęła łzy i pociągnęła nosem.

— Jak chcesz.

— Nie, to ty tego chciałaś. Nie staraj się przerzucić winy na mnie.

— Masz rację.

— Jest późno. Ja idę spać i radzę ci zrobić to samo.

Dubhe po prostu kiwnęła głową. To ona zalała ogień wodą. Ciemność opadła na las, wypełniony tylko syczącymi oddechami smoków Kagua. Zobaczyła ostentacyjnie odwrócone plecy Lonerina. To naprawdę był koniec. Koniec, do którego doprowadziła i którego chciała.

Owinęła się płaszczem i opuściła się na dywan suchych liści i paproci. Kto wie, czy będzie mogła uwolnić się od całej reszty tak, jak zrobiła teraz z miłością Lonerina. Kto wie, może to on miał rację, a jej decyzja podyktowana była tylko przyjemnością, pragnieniem pogrążenia się w bólu w nadziei znalezienia pokoju dla zbyt wielu zmarłych. Będzie się to wiązało z cierpieniem, ale może pewnego dnia niczym wąż zmieni skórę i odrodzi się. Wydało jej się to mglistym i niemożliwym do osiągnięcia celem.

Zamknęła oczy i pozwoliła się ukołysać oddechowi nocy.

24. Książę, który nigdy nie będzie królem

Ido postanowił wyruszyć w nocy. Aby dotrzeć jak najszybciej do Laodamei, opłacało się przeciąć Wielką Krainę. Było to jednak niebezpieczne, ponieważ on i chłopiec byliby odsłonięci przez większość czasu. Dlatego mądrzej było wykorzystać ciemność, nawet kosztem spania w dzień.

Na wszelki wypadek na krótko przed odjazdem poprowadził ze sobą Sana do starej zbrojowni.

W wielkiej owalnej sali panowały kurz i pleśń. W rogach wisiały pajęczyny, a wzdłuż ścian — zardzewiała broń. Wystarczyło jednak otworzyć kufry, żeby znaleźć jeszcze jakieś dobre ostrza. Zbrojownia znajdowała się w wyjątkowo suchej części akweduktu, w głębi korytarza przebiegającego dość daleko od wszelkich kanałów, wyżłobionego przez ludzi Ida w okresie działalności ruchu oporu.

Ido wziął ze stosu miecz, który wydawał mu się w najlepszym stanie, i podszedł do tarczy, żeby go naostrzyć.

— Po co ci ten miecz? Nie masz już swojego? — spytał San piskliwym głosem.

— To dla ciebie.

Chłopiec zbladł.

— Nie martw się, to tylko na wszelki wypadek.

Zapadło między nimi milczenie.

— Umiesz się nim posługiwać?

San przytaknął niepewnie.

— Mój ojciec dawał mi lekcje, ale nigdy nie miałem okazji, żeby naprawdę walczyć.

— No to miejmy nadzieję, że tym razem też nie będzie takiej konieczności. Musisz jednak uświadomić sobie, że powinieneś być gotowy na wszystko.

Kiedy tylko skończył, włożył mu do ręki broń razem z dość wytartą skórzaną pochwą. Przez chwilę ćwiczyli, zaledwie tyle, aby odświeżyć podstawy, i Ido ocenił, że chłopiec jest dobry jak na swój wiek: może trochę szkolny, ale uzdolniony. Lekcje, jakich mu udzielano, były fachowe.

Zauważył jednak, że San jest zniechęcony i zdezorientowany.

— Powiedziałeś mi, że lubisz walczyć mieczem.

— No bo tak jest. — Chłopiec zdekoncentrował się. — Tylko nie rozumiem. Powiedziałeś, że będziesz mnie chronił, a teraz dajesz mi do rąk broń, a ja…

— San, jestem ranny i będę czuł się pewniej, jeżeli ty też będziesz uzbrojony. Ale nie będzie takiej potrzeby, nie dręcz się tym.

Ido zobaczył, jak oczy chłopca znów stają się błyszczące. Tkwiące w nim dziecko gwałtownie powracało.

— Nie pozwolę, żeby coś ci się stało — dodał Ido pewnym tonem. — Ty jednak musisz zrozumieć, że trzeba brać pod uwagę wszystkie możliwości. To cecha dobrego wojownika: niczego nie zaniedbać. A ja przecież jestem wojownikiem co najmniej bardzo doświadczonym, nie?

San rękawem koszuli otarł łzy z policzka. Kiwnął głową.

— Doskonale. Idź spać. Wyruszamy jutro w nocy.

Koń był w formie. Umieścili go w stajni i dali mu do jedzenia wszystko, co jadalnego znaleźli w spiżarni. To była dobra wiadomość, bo dzięki temu będą mogli podróżować bez postoju, wykorzystując każdą chwilę, którą ofiarowywała im ciemność. Zatrzymywanie się na sen na nizinie z pewnością będzie ryzykowne, dlatego mieli sobie na to pozwalać tylko przez kilka godzin.

Wyruszyli, kiedy nie było jeszcze nawet księżyca. Gdy tylko postawili nogę na zewnątrz, Ido poczuł, jak San sztywnieje za jego plecami.

— Nic nie widać.

— Tylko dla tego, kto nie chce widzieć… — odpowiedział gnom.

On sam miał już na swoim koncie tysiące nocnych marszów, znał wszystkie formy i pułapki ciemności i potrafił się w nich poruszać. Długo trenował w tym celu swoje jedyne oko, a kiedy wskutek starości zaczęło tracić sprawność, zaczął bardziej używać innych zmysłów.

Jechali całą noc i po przebyciu porządnego kawałka drogi zatrzymali się tylko na chwilę, żeby coś zjeść. Dopiero o świcie naprawdę zsiedli z konia, żeby odpocząć.

Ido zamontował coś w rodzaju płachty, którą ze sobą zabrał. Była ona wykonana z owej tkaniny, której używali do ukrywania wejść do akweduktu, i świetnie nadawała się do wykorzystania jako namiot. Dzięki niej mieli większe szanse, żeby przemknąć się niezauważeni. Ido rozłożył ją tak, żeby przykryła ich obu.

— Będziemy spać na zmianę — powiedział. — Każdy po dwie godziny. Jeżeli zachce ci się spać podczas twojej warty, daj mi znać, jasne?

San przytaknął, ziewając.

— Najpierw jednak muszę cię znowu poprosić o przysługę, żebyś jeszcze podleczył mnie twoją magią. Potrzebuję tego, żeby dojść do siebie.

San nałożył dłonie na rany bez wielkiego zapału. Widać było, że jest zmęczony, a w każdym razie wciąż używał czarów z pewną niechęcią.

Ido jak zawsze patrzył z podziwem na światło promieniejące z jego palców.

— Kiedy cała ta historia się skończy, oddam cię na szkolenie do jakiegoś czarodzieja — powiedział mu nagle.

Chłopiec popatrzył na niego prawie przestraszony.

— Lepiej nie.

— Czy to z powodu twojego ojca?

Dłonie Sana stały się nagle zimne. Tak działo się za każdym razem, kiedy była mowa o Tariku.

Ido starał się znaleźć odpowiednie słowa.

— Fakt, że twój ojciec miał taką wizję magii, nie oznacza, że jest ona zła sama w sobie. To była tylko jego opinia, rozumiesz?