Выбрать главу

San nie był przekonany.

— Tyran był czarodziejem, na przykład… A przynajmniej taki przykład dawał mój ojciec, kiedy była mowa o tych sprawach.

Ido poczuł niepokój. Myślał już o tym kilka razy. Z tych niewielu faktów, jakie znał z biografii Tyrana, wynikało, iż był on cudownym dzieckiem, dokładnie tak jak San. Zaczął się zastanawiać, czy to wszystko nie stanowiło części planu Yeshola.

— To skrajny przypadek. Weź na przykład twojego dziadka, on dokonał wielkich rzeczy za pomocą czarów, nie sądzisz? — powiedział, żeby zmienić temat.

San nie umiał na to odpowiedzieć.

— To wszystko kwestia tego, w jaki sposób używa się swoich darów. To przecież dobrze, że teraz mnie leczysz, nie? A czy zastanawiałeś się, jak udało ci się uwolnić, kiedy byliśmy z Zabójcą w Wielkiej Krainie?

San zaczerwienił się.

— Ja nie chciałem, prawie nie zdawałem sobie sprawy z tego, co zrobiłem… Moje dłonie same stały się ogniem, a kiedy popatrzyłem w dół, sznury były na wpół przepalone.

Ido pogratulował sobie w myślach. Dobrze zatem widział.

— To była magia, San, i ona pozwoliła ci się uratować. Ocaliła też mnie.

Chłopiec dalej go leczył, nie komentując.

Ido nie był pewien, czy był dość przekonujący.

— Masz nadzwyczajny dar. Twój dziadek tak zaczynał. Wiedziałeś, że mówił do smoków?

San natychmiast nadstawił uszu.

— Naprawdę?

Ido kiwnął głową.

— Ty mówisz do zwierząt, San. To są nadzwyczajne dary, których nie można marnować. To dlatego radziłem ci, żebyś się uczył.

Rozumiał jego opory. Jego ojciec zmarł niedawno i chłopiec z pewnością bał się zdradzić jego pamięć, robiąc coś, czego mu zakazywano.

—  Nie masz obowiązku zostać czarodziejem — ciągnął Ido. — Zrobisz to tylko, jeżeli będziesz chciał, w przeciwnym razie możesz obrać taką karierę, jaką zechcesz, może nawet w Akademii.

Uśmiechnął się szeroko i San odpowiedział mu z ulgą, ale trwało to tylko chwilę.

— A co będzie później, Ido? Nie mam domu, nie mam żadnych krewnych.

Gnom dobrze rozumiał jego poczucie zagubienia.

— Jesteś młody i masz tysiące drzwi otwartych przed tobą. Nie bój się, sam będziesz wiedział, gdzie iść i co robić.

San opuścił wzrok.

— Czasami myślę o tym w nocy. Budzę się i mówię sobie, że mam mało czasu, zbyt mało. Każdy kolejny dzień to o jeden mniej i boję się. — Przełknął ślinę. — Boję się, że to wszystko nigdy się nie skończy, boję się, że Gildia mnie odnajdzie, i boję się Tyrana…

— Nie powinieneś o tym myśleć, musisz patrzeć naprzód. Tyran został pokonany. To, co nadciąga teraz, to tylko jego blady cień i na zawsze zostanie tylko tym: cieniem.

San kiwnął głową. Było widać, że ślepo wierzy w to, co mówi Ido; potrzebował tylko jego słów pocieszenia, żeby móc kontynuować swoją drogę.

— Zaufaj mi. Wszystko pójdzie dobrze, również dlatego, że ja będę cię bronił nawet za cenę życia, San, zgoda?

Chłopak przytaknął zdecydowanie.

— Nie ma nikogo, komu bym ufał tak jak tobie.

Ido uśmiechnął się, a on rzucił mu się na szyję. Żebro zakłuło boleśnie.

— Powoli… — szepnął gnom, ale był szczęśliwy z tego uścisku i przyciągnął Sana do siebie.

Ido obudził się z dziwnym uczuciem. Maszerowali już osiem dni i w sumie wszystko szło gładko. Nocą przemieszczali się, a przed świtem zatrzymywali się na odpoczynek. Trzymali warty, ale tak naprawdę gnom nigdy nie pozwalał sobie na zbyt głęboki sen. W końcu byli ścigani.

W ciszy wsłuchał się w swoje ciało. Nie potrafił powiedzieć, co czuje w kościach, ale miał złe przeczucie. Sądząc po cienkim pasku wyblakłego błękitu, który można było dostrzec na zachodzie, ciemność musiała zapaść niedawno. Noc wydawała się identyczna jak inne, tylko jaśniejsza, z wyjątkowo wspaniałą ćwiartką księżyca. A jednak coś było nie tak.

Obudził Sana, nie wtajemniczając go we własne myśli. Nie było sensu niepotrzebnie go straszyć, już i tak był wystarczająco zdenerwowany.

— Wyruszamy natychmiast.

Chłopiec przetarł oczy.

— Nie jemy?

— Zrobisz to podczas jazdy.

Wsiedli na konia i Ido zmusił zwierzę do szybszego biegu.

— Czy coś jest nie tak? — spytał podejrzliwie San.

Ido wzruszył ramionami.

— Nic.

— Nigdy tak nie biegliśmy.

— Im szybciej dotrzemy, tym lepiej.

Powietrze wibrowało niską i niewyraźną nutą. Może to wciąż dręcząca go skwarna atmosfera robiła mu przykry dowcip, chociaż oddalał się od Krainy Ognia. Ido jednak czuł jakby dawne wezwanie szepczące mu do ucha; w tym wibrującym dźwięku było coś, co był w stanie rozróżnić tylko chwilami.

Potem nagle zrozumiał. Odgłos był jeszcze daleki i słaby, ale wkrótce miał stać się aż nazbyt wyraźny i bliski. Gnom popędził konia do galopu i położył dłoń na rękojeści miecza.

Instynktownie pomyślał o Vesie, o tym, jak by mu się przydał przy tej okazji i jak jego boki zawibrowałyby mu pod udami na dźwięk tego odgłosu. Tak, bo to, co słyszał, było krzykiem smoka, rykiem, który przez tyle czasu oznaczał dla niego przyjaciół i sprzymierzeńców, ale od kiedy Dohor był przy władzy, zwiastował tylko śmierć.

Koń nigdy nie mógł wygrać ze smokiem, ale on i tak popędził zwierze, docisnął je do granic możliwości i wyciągnął miecz.

— Cokolwiek się stanie, ty uciekaj, jasne?

— Nie zostawiaj mnie! — wrzasnął przerażony San.

— Twoje przeżycie jest ważniejsze niż wszystko inne, więc zrób, co ci powiedziałem!

Powietrze zadrżało i wiatr zaczął popychać ich w plecy.

Poczuli, jak przelatuje nad ich głowami, niezmierzony i pulsujący. Przez chwilę unosił się w powietrzu, zasłaniając księżyc, po czym odwrócił się w ich stronę i znalazł się przed nimi. Stanowił ciemną, zakrywającą horyzont masę o ledwie oświetlonych zarysach. Jego skrzydła były przejrzyste, a pysk przypominał płonący piec. Rozdziawił gardziel i ściana płomieni spaliła drogę, jaką mieli przed sobą.

Blask ognia całkowicie oświetlił cielsko smoka, jego jaskrawozieloną skórę i czerwone łuski na grzebieniu i na grzbiecie. W środku podnosiła się ciemna i złowroga sylwetka Jeźdźca Smoka.

Ido zawrócił gwałtownie konia i popędził wzdłuż ściany ognia w poszukiwaniu wyjścia, jednocześnie przygotowując się do obrony.

Smok wyłonił się spośród płomieni ze swoim srebrzystym jeźdźcem na grzbiecie — tak małym, że w porównaniu z rozmiarami zwierzęcia wydawał się zaledwie żołnierzykiem. Jedna z łap uderzyła konia w locie i Ido potoczył się na ziemię pośród czarnych drzazg pustyni razem ze swoim rumakiem. Krzyk Sana natomiast dobiegł go z daleka. Uciekł? Został złapany przez smoka?

Przeturlał się daleko od konia, żeby go nie przygniótł, starając się jednocześnie utrzymać orientację, z dłonią gotową na rękojeści. Kiedy udało mu się wstać, ledwo zdążył zobaczyć drobną sylwetkę wijącą się pod łapą olbrzymiego zwierzęcia. Bez wątpienia koń z Sanem na grzbiecie. Ido poczuł, jak krew zastyga mu w żyłach. Zaraz potem kolejny krzyk, a chwilę później oślepiło go coś w rodzaju błyskawicy.

Kiedy otworzył oczy, na ziemi, niedaleko niego, leżał teraz bezwładnie gigantyczny kształt z dwoma niewyraźnymi tobołkami z boku. Smok, koń i San.

— San! — krzyknął Ido i już miał rzucić się pędem, kiedy jego bieg został zatrzymany przez syk ostrza, które przemknęło mu o włos od głowy. Uskoczył w bok, podniósł się i natychmiast rozpoznał swojego nieprzyjaciela.