Выбрать главу

Nie mógł ścierpieć sposobu, w jaki ojciec na niego patrzył, tego pełnego pogardy wzroku. Tak naprawdę pragnął tylko jego podziwu.

Nieoczekiwanie Dohor uśmiechnął się z triumfem.

— No to przynajmniej się go pozbędziemy.

Learchos był zdumiony. Rzucił szybkie spojrzenie na leżący obok niego na ziemi miecz.

— Świetnie znam twoje dobre serce — ciągnął dalej jego ojciec, nasycając każde słowo pogardą. — Zadbałem więc o swoje interesy, zatruwając twój miecz.

Learchos poczuł, że kręci mu się w głowie i że zaraz zemdleje, bynajmniej nie z powodu krwotoku.

Dohor musiał pochwycić jego zagubiony i zdumiony wzrok.

— Co tak patrzysz? Dałem ci zwycięstwo i zemstę, podałem ci je na srebrnej tacy.

Learchos przeciągle mierzył go wzrokiem z wyrazem zduszonej nagany. Jego rycerski gest, akt spłacenia długu, jaki miał u gnoma, na nic się nie zdał. Mimo iż nie chciał, i tak go zabił. Oszukał go, tak jak jego ojciec uczynił z nim.

— Mogliście mi o tym powiedzieć.

Oczy Dohora wypełniły się głębokim gniewem płynącym wprost z trzewi. Jego syn jeszcze nigdy się na coś takiego nie ośmielił.

Uderzenie było gwałtowne i rozpaliło mu policzek. Learchos zachwiał się; coraz mocniej kręciło mu się w głowie, ale udało mu się nie upaść. Znów na niego spojrzał.

— Po raz kolejny udowodniłeś mi, że nie jesteś wojownikiem, a tylko rozczarowaniem. Nigdy więcej nie ośmielaj się podważać moich planów.

Learchos przytaknął jak na rozkaz. Czuł, jak łzy podchodzą mu do oczu, ale je powstrzymał. Przelewanie ich nie miało sensu.

— A teraz zostań tutaj, na kolanach, przed tronem i nie ruszaj się. Nie chcę cię widzieć w infirmerii przed upływem dobrej godziny.

— Ależ sire, rana może się zainfekować, on potrzebuje natychmiastowego leczenia! — zaprotestował gwałtownie Volco.

Król przygwoździł go spojrzeniem. Nie uznawał dyskusji. Potem ciężkim krokiem wyszedł z sali i zniknął za kolumnami.

Learchos pozostał nieruchomo na swoim miejscu, oddychając coraz ciężej i czując to nieskończone zmęczenie, które zaczynało go trawić. A jednak usłucha. Jak zawsze.

— Przykro mi, mój panie, przykro mi… — Dotarł do niego wypełniony bólem głos Volca. Mimo wszystko miło było mu go słyszeć. Na tym zimnym dworze był jedyną osobą, do której się przywiązał. — Wasz ojciec to twardy człowiek, wiem o tym, ale robi to dla waszego dobra, nawet kiedy wydaje się wam bezlitosny i niesprawiedliwy… Kocha was, jestem tego pewien.

Learchos powoli opuścił głowę, a jego łzy jedna po drugiej zaczęły spadać na marmur posadzki.

— Nie bardzo wiem, jak to się stało.

San szedł z wysiłkiem. Miał na kostce długie rozdarcie. Nie było ono głębokie, ale musiało nieźle go boleć, bo kulał i widać było wyraźnie, że z trudem znosi ból.

— Kiedy nadleciał smok — dodał, pociągając nosem — chyba coś pomyślałem, tak mi się wydaje, potem był błysk światła i chwilę później znalazłem się na ziemi razem z tą olbrzymią bestią.

Ido słuchał go z uwagą, ale nie miał pojęcia, o jakie czary chodziło. Niewątpliwie ten chłopiec był bardzo potężny: udało mu się sprawić, że smok stracił przytomność, a to nie było byle co. Zaczął się zastanawiać, czy za zakazami Tarika nie kryło się coś więcej.

— Nie przejmuj się — powiedział. — Teraz jesteśmy uratowani.

Jednak nie była to cała prawda. Ido czuł się zmęczony i nie mógł złapać oddechu. Może był po prostu utrudzony albo cholernie stary — chociaż bardzo się bronił przed przyznaniem się do tego — ale jego wygląd musiał być straszny, bo San spojrzał na niego przerażony.

— Ido, jesteś blady…

— To tylko zmęczenie, tylko zmęczenie.

Szli przez całą noc, ale gnomowi nie udało się odzyskać sił. Czuł smak krwi w ustach, a jego nogi były miękkie. Postanowił, że lepiej będzie się zatrzymać, zanim wzejdzie świt.

Z trudem rozstawił płachtę. Wydawało mu się, że dłonie nie całkiem się go słuchają. Położyli się razem, ale najpierw Ido przyjrzał się ranie na kostce chłopca. Wziął jeden z bukłaków i polał ją wodą. San zacisnął lekko zęby.

— Otarłeś się, upadając.

Chłopiec przytaknął.

— Boli.

— Wierzę — odpowiedział Ido słabym głosem.

Umył sobie ręce, po czym wziął trochę bandaży, które zabrał ze sobą z akweduktu. Trudno mu było zrobić opatrunek. Ręce zaczęły mu się mocno trząść, a chociaż nie było szczególnie gorąco, pot zraszał mu czoło.

— Dobrze się czujesz?

Ocknął się. San patrzył na niego wyraźnie zmartwiony.

— Tak — odpowiedział z wahaniem.

— Trzęsą ci się ręce.

Ido zacisnął węzeł, po czym zaczął wsłuchiwać się w swoje ciało. Poczuł lekkie pieczenie w ramieniu i przypomniał sobie o ranie poniesionej w walce. Miecz Learchosa zaledwie go musnął, ale pod opuszkami poczuł, że rozcięcie było napuchnięte i bolesne.

— Coś mi się wydaje, że znowu potrzebuję twojej pomocy — powiedział z wymuszonym uśmiechem.

San był spięty.

— Uspokój się. Musisz tylko rzucić okiem na ramię, w które dostałem.

Chłopiec chyba się troszkę opanował, bo podszedł bliżej i spojrzał tam, gdzie gnom mu wskazał.

— Powiedz mi, co widzisz.

Poczuł dłonie Sana oparte na skórze. Wydawały mu się niesamowicie świeże.

— Parzysz.

Właśnie. Zły znak.

— Ramię jest trochę zaczerwienione i jest tu zadrapanie… a raczej rozcięcie. Wokół wszystko jest spuchnięte, a na krawędziach trochę fioletowawe.

Ido niewiele wiedział o truciznach. Była to broń, która nigdy mu się nie podobała. On był wojownikiem, a nie żadnym przeklętym mordercą i jeżeli trzeba było zabijać, to tylko dzięki sile miecza, bez żadnych niepotrzebnych sztuczek. Ale dlaczego Learchos to zrobił? Nie wyglądał na typa, który by kogokolwiek oszukiwał; nawet kiedy spotkał go jako dziecko, widział w jego oczach błysk uczciwości. Może to Dohor miał z tym coś wspólnego.

— Co się dzieje, Ido?

Gnom ocknął się nagle. Odwrócił się do Sana i zobaczył, że chłopiec jest bliski paniki.

Spokój, musimy zachować spokój.

Wziął głęboki oddech, starając się ukryć wysiłek, jakiego wymagał od niego ten gest.

— Potrzebujemy pomocy. Nie możemy dalej iść sami.

— Źle się czujesz?

Ido zignorował pytanie.

Nie miał pojęcia, jak bardzo to było poważne. Rana była powierzchowna, ale wielu truciznom to wystarczało. W każdym razie minęło wiele godzin od momentu, kiedy został ranny, a objawy były dość nikłe. Może jest jeszcze jakaś nadzieja.

Pogrzebał po kieszeniach. Ręce niezbyt go słuchały, a zdolność czucia wyraźnie się zmniejszyła. Zajęło mu trochę czasu, zanim znalazł to, czego szukał. Wreszcie rzucił na ziemię kilka kamieni z dziwnymi symbolami oraz kawałek papieru.

— Potrzebuję, żebyś użył pewnego zaklęcia.

— Ido, przynajmniej wytłumacz mi…

San był bliski załamania. Gnom złapał go za ramiona z mniejszą żywością niż by tego chciał. Popatrzył mu w oczy i starał się wlać w swój głos pewność siebie.

— Musimy poprosić, żeby ktoś po nas przyszedł. Ja nie jestem w stanie dalej iść. Nie jesteśmy daleko od granicy z Krainą Wody i jeżeli ktoś przybędzie na smoku, może nam się udać. Ale musimy prosić o pomoc, jasne?

San kiwnął głową, biały jak prześcieradło.