— Nie kłamałem, kiedy cię pocałowałem! — zaprotestował Lonerin.
— Zrobiłeś to, a mówię tak dlatego, że wiem. Wystarczyło ci poznać ją i wszystkie lata, które razem przeżyliśmy, uległy zapomnieniu. Zresztą nigdy nic dla ciebie nie znaczyłam.
Była to rozmowa, którą już przeprowadzili, ale ona wtedy nie była tak kategoryczna, a on nie czuł się tak winny, jak teraz.
— Już ci mówiłem, że to bzdura.
— Kochasz ją, wiem o tym — powiedziała lodowato. — To widać po tym, jak na nią patrzysz, jak się wobec niej zachowujesz. A przez te miesiące… przez te miesiące… — Przygryzła wargi.
Lonerin zaczął się zastanawiać, czy powinien jej powiedzieć. Czy musiał wyznać jej prawdę? Ale jaką prawdę? Nawet on nie był w stanie tego zrozumieć. Nie potrafił już odnaleźć definicji ani dla niej, ani dla Dubhe. Obie wydawały się niemal zlewać w jedną postać.
— Jesteście razem?
— Nie — wyszeptał.
— Odrzuciła cię.
— W pewnym sensie.
Popatrzyła na ziemię, powstrzymując łzy. Policzek nadszedł niespodziewanie, a on przyjął go z ulgą, jako słuszną karę.
— Nic nie mogłem na to poradzić — powiedział. Zdanie to zabrzmiało głupio nawet w jego własnych uszach.
— Milcz! Łudziłam się, że wszystko się skończyło, a tymczasem wcale tak nie jest, jeszcze nie.
Theana zakryła oczy dłońmi i zaczęła cicho płakać.
Była tak odległa. Lonerin rozumiał jej ból, ale ze złością czuł, że nie może go dotknąć. Wziął ją za ramiona z uczuciem, dokładnie tak, jak to zrobił wtedy, kiedy się pocałowali, wiele miesięcy wcześniej. Chciał ją objąć, ale ona otworzyła oczy. Były przepełnione urazą.
— Odrzuciła cię, a teraz przychodzisz do mnie? Masz jeszcze tyle czelności?
— Nie, ja…
— Nie kłam sam przed sobą.
Theana gwałtownie wymknęła się z jego uścisku i wróciła do swoich pokoi, zanim Lonerin mógł zrobić coś, żeby ją zatrzymać.
San siedział ze zwisającymi nogami. Krzesło było dla niego za wysokie i to go denerwowało. Nienawidził wyglądać jak dziecko. Czuł się dorosły, a to ciało, które go nosiło, wydawało mu się tylko ciężarem. Rozmyślał o tym, kiedy wreszcie będzie dużym chłopakiem i będzie mógł robić wszystko, co tylko zechce. Nikt już nie będzie go do niczego zmuszał, a nie tak jak teraz, kiedy musiał spotkać się ze swoim dziadkiem i nie wiedział, co ma o nim myśleć.
Pojawił się znikąd. Przez tak długi czas San wierzył, że on nie żyje, aż całkiem wymazał go ze swojego horyzontu. Myśl, że wkrótce zobaczy, jak wyłania się zza tych drzwi jako osoba z krwi i kości, wydawała mu się tak niedorzeczna, jak myśl, że można spotkać umarłego. A jednak Sennar żył.
Chłopiec denerwował się. Co powinien zrobić, kiedy wejdzie? Nazywać go dziadkiem? Rzucić mu się na szyję? W końcu był dla niego obcym człowiekiem. W rzeczywistości był to jedyny krewny, który mu pozostał, ale tak na zimno, nic do niego nie czuł. Tylko się go bał.
Strażnik odszedł i z tego, co pamiętał, zdarzyło się to po raz pierwszy, odkąd przybył do Laodamei. Nawet nie zdążył dobrze postawić nóg na bastionach, kiedy Ido, jeszcze na wpół oszołomiony, zawyrokował, że chłopiec musi zawsze przebywać w towarzystwie strażnika, i tak też się stało. Przydzielili mu jakąś wychudzoną tyczkę, która nigdy się nie odzywała, ale która chodziła za nim jak cień. Ten typ sprawiał, że San czuł się jak niemowlę, i fakt, że sobie poszedł, był jedyną pozytywną stroną tego spotkania, które poza tym stanowiło dla niego tylko źródło zmartwienia i niepokoju.
Zaczął wpatrywać się w czubki swoich stóp. Był sam od kilku minut i nikt nie wchodził. Może Sennar był zajęty? Może on też nie miał ochoty się z nim spotykać? A może nie miał czasu dla dziecka?
Drzwi otworzyły się nagle i San, nawet nie wiedząc dlaczego, skoczył na nogi, zupełnie jak gdyby został przyłapany na czymś złym, tak jak działo się zawsze, kiedy jego ojciec wchodził do pokoju, a on bawił się swoimi świecącymi dłońmi.
Sennar zatrzymał się na progu z absolutnie nieodgadnionym wyrazem twarzy.
Jest stary — pomyślał San i jego serce zaczęło walić jak szalone.
Stali jak zamurowani i przez kilka sekund wpatrywali się w siebie, jak gdyby czas się zatrzymał.
— Usiądź sobie — powiedział w końcu Sennar, zamykając za sobą drzwi.
San pomyślał, że ma głęboki głos. Był zupełnie inny, niż go sobie zawsze wyobrażał. Sennar, autor książek, które on czytał, był chłopcem, a poza tym miał piękny młodzieńczy głos, jasne oczy i był dowcipny. Ten obraz myślowy nie pasował do kulejącego starca, którego miał przed sobą.
Usłuchał natychmiast i jego stopy znów zaczęły zwisać nad pustką.
Minęła wieczność, zanim Sennar wziął krzesło i usadowił się na nim. Kiedy wreszcie mu się udało, zajął miejsce naprzeciwko wnuka i znów zaczął się w niego wpatrywać.
San poczuł się zawstydzony. Oczy Sennara błąkały się po jego ciele, zatrzymując się to na jego nieco zaostrzonych uszach, to na jego włosach o niebieskawym odcieniu, ale przede wszystkim na jego oczach.
— Masz oczy twojej babki — zawyrokował w końcu.
San nie wiedział, co ma powiedzieć. Ograniczył się do niewyraźnego kiwnięcia głową. Chciał uciec.
To twój dziadek, jest bohaterem! Powiedz cos inteligentnego!
— Czy twój ojciec mówił ci o mnie?
San zaczął się zastanawiać, co odpowiedzieć: litościwe kłamstwo czy okrutną prawdę?
— Możesz być szczery, nie bój się. Ze starcami zawsze można być szczerym.
San pomyślał, że było to zdanie prawie zachęcające, a byłoby nim jeszcze bardziej, gdyby Sennar się uśmiechnął. Nie zrobił tego jednak.
— Nie. Powiedział mi, że umarliście.
— Możesz mówić do mnie po imieniu.
— Jak chcecie.
San zdumiał się, zauważywszy, że Sennar wydawał się zawstydzony tak samo jak on.
— Brakuje mi go, San… Tak masz na imię, prawda?
Chłopiec potwierdził.
— Zawsze za nim tęskniłem, od kiedy zbyt wiele lat temu odszedł na zawsze. I przybywając tutaj, naprawdę wierzyłem, że będę mógł go znowu spotkać.
Łzy, które San zobaczył w jego oczach, zdziwiły go. Były doskonale zestrojone z uciskiem w gardle, który z głębi jego wnętrzności podchodził coraz wyżej.
— No ale przecież jesteś ty, nie?
Sennar uśmiechnął się. Był to pierwszy uśmiech, od kiedy zaczęła się ta żałosna rozmowa. San nie wiedział dlaczego, ale ten gest był dla niego jeszcze bardziej nieznośny niż cała reszta, bardziej niż jego badawcze spojrzenie spoczywające na nim, bardziej niż jego nagłe pojawienie się, nawet bardziej niż jego łzy. Zrozumiał, że nie może się dłużej powstrzymywać, i zaczął szlochać bez umiaru, nienawidząc się za własną słabość. Poczuł się nieskończenie samotny i pomyślał, że jego niegdysiejsze życie całkowicie znikło, że nie pozostało mu nic, poza nieznośną górą wspomnień.
Sennar podniósł się powoli — San widział go oczami zamglonymi od łez — i podszedł do niego. Objął go żywo, jednym tylko ramieniem, ale w tym uścisku nie było nic pobłażliwego. Nie był to starzec obejmujący dziecko, był to uścisk mężczyzny z równym sobie.
— Będziemy dzielić ten ból, zobaczysz. Ta historia się skończy, a kiedy będziesz całkiem bezpieczny, zamieszkasz ze mną. Nie będzie tak jak dawniej, ale będzie pięknie. Będzie pięknie.
— Nie zostaniesz ze mną? — spytał San, podnosząc oczy.