Lin gorliwie przytaknęła, że taki właśnie ma zamiar.
– Bardzo podoba mi się pani dorobek artystyczny, panno Lin. Mam tu wszystkie heliotypy, które udało się wydobyć od Lucky’ego Gazida. To wyjątkowo smętny, żałosny, złamany życiem kretyn, ten Gazid – uzależnienie jest smutne w większości przypadków – ale muszę przyznać, iż ma, że się tak wyrażę, nosa do ciekawej sztuki. Ta kobieta, Alexandrine Nevgets, także była jego podopieczną, prawda? Bez polotu, nawiasem mówiąc, w przeciwieństwie do pani, ale w miarę zdolna. Dlatego zawsze jestem gotów ulżyć doli Lucky’ego Gazida. Będę żałował, kiedy wreszcie umrze. A bez wątpienia nadejdzie kiedyś ten smutny dzień, gdy ktoś rozpruje mu brzuch tępym i brudnym nożem za garść drobniaków; a może zniszczy go gorączka choroby wenerycznej, którą złapie od nieletniej dziwki lub ktoś połamie mu kości za donosicielstwo – w końcu milicja płaci informatorom nie najgorzej, a ćpuny nie mogą być zbyt wybredne, jeśli chodzi o źródła dochodów…
Głos dobiegający zza parawanu był melodyjny i miał w sobie coś hipnotycznego; słowa – choć tak brutalne – układały się w głowie Lin w coś w rodzaju łagodnego wiersza. A jednak bardzo się bała, nie miała pojęcia, jak mogłaby odpowiedzieć na to, co mówił gospodarz. Jej ręce pozostawały więc nieruchome.
– Skoro więc, jak już mówiłem, polubiłem pani twórczość, chciałbym teraz porozmawiać z panią, by przekonać się, czy jest pani odpowiednią osobą do przyjęcia mojego zlecenia. Pani prace są dość niezwykłe, zwłaszcza w zestawieniu z tradycyjnymi dziełami kheprich. Zgodzi się pani ze mną?
Tak.
– Proszę mi opowiedzieć o swoich rzeźbach, panno Lin. Może pani bez obawy mówić o nich ze szczerym uczuciem. Nie mam nic przeciwko poważnemu traktowaniu sztuki, zresztą proszę nie zapominać, że to ja zacząłem tę rozmowę. Kluczowe słowa, które powinna pani mieć w pamięci, odpowiadając na moje pytania, to: „tematyka”, „technika” oraz „estetyka”.
Lin zawahała się, ale strach pomógł jej podjąć decyzję. Bardzo chciała zadowolić tego człowieka, a skoro zrealizowanie tego zamiaru wymagało opowiadania o własnej sztuce, nie miała nic przeciwko temu.
Pracuję samotnie, zaczęła. To część mojego… buntu. Opuściłam Creekside i Kinken, zostawiając swój rój. Mój lud żyje tam w poczuciu pogłębiającej się beznadziei, więc i wspólna sztuka stała się debilnie heroiczna. Przykład: Plac Posągów. A ja chciałam wypluć coś… paskudnego. Usiłowałam uczynić którąś z figur, które tworzyłyśmy razem, trochę mniej idealną… Siostry się wkurzyły. Dlatego postanowiłam działać samodzielnie. Teraz robię paskudne rzeczy. Paskudne jak Creekside.
– Właśnie tego się spodziewałem. Pani motywacja jest, proszę wybaczyć, raczej mało oryginalna. Co w niczym nie osłabia siły pani dzieł, rzecz jasna. Khepri-ślina to cudowna substancja. Wykonane z niej prace mają niesamowity połysk, są mocne i lekkie, a przez to bardzo praktyczne – wiem, że nie powinienem używać tego słowa w odniesieniu do dzieł sztuki, ale jestem z natury pragmatyczny. Tak czy inaczej, używanie tak genialnego budulca do wyrażania frustracji złamanych życiem kheprich to okropne marnotrawstwo. Poczułem wielką ulgę, kiedy przekonałem się, że ktoś jednak stosuje ten materiał do tworzenia czegoś naprawdę interesującego, niepokojącego. Kanciastość pani rzeźb, nawiasem mówiąc, jest fascynująca.
Dziękuję. Opanowałam doskonałą technikę gruczołową. Lin postanowiła skorzystać z przyzwolenia na odrobinę autoreklamy. Zostałam wykształcona wedle zasad szkoły Outnow, które zabraniają kształtowania raz wyplutej śliny. To świetne ćwiczenie; pomaga osiągnąć pełną kontrolę nad pracą. Lecz mimo to… zbuntowałam się. Wracam do miejsc, w których ślina jest jeszcze miękka, i obrabiam ją stosownie do potrzeb. Mam dzięki temu większą swobodę, mogę kształtować nawisy i inne elementy wymagające precyzji.
– Czy używa pani bogatej palety barw? – Lin skinęła głową. – Heliotypy pozwalają jedynie na oglądanie dzieł w sepii. Dobrze wiedzieć. Wiem już co nieco o technice i estetyce. Teraz bardzo chciałbym usłyszeć coś o tematyce pani prac.
Lin zesztywniała. Nagle zdała sobie sprawę, że nie potrafi opowiedzieć o tym, co tak naprawdę przedstawiały jej rzeźby.
– Pomogę pani. Opowiem o tym, co sam uważam za interesujące. Być może to wystarczy, byśmy mogli stwierdzić, czy nadaje się pani do wykonania mojego zlecenia.
Głos umilkł w oczekiwaniu na zgodę Lin.
– Proszę unieść głowę, panno Lin – odezwał się gospodarz, kiedy odpowiedziała potakującym skinieniem. Przezwyciężając strach, zrobiła to, o co prosił. Niepokoiła ją ta pozycja; ukazując wrażliwe podgardle pod owadzią głową, miała wrażenie, że naraża się na niebezpieczeństwo. Mimo to odsłoniła szyję, pozwalając, by oczy ukryte za lustrem w kształcie ryby przyjrzały się jej uważnie.
– Ma pani w szyi identyczne elementy, jak kobieta rasy ludzkiej. Widzę nawet to samo zagłębienie u jej podstawy, które tak chętnie opiewają poeci. Pani skóra ma odcień czerwieni, który ludzie uznaliby za dość niezwykły, przyznaję, ale mimo wszystko mógłby uchodzić za ludzki. Spoglądam jednak w górę, wzdłuż tej pięknej, ludzkiej szyi – bez wątpienia zaneguje pani użycie słowa „ludzkiej”, ale proszę dać mi jeszcze moment – i nagle… nagle docieram do miejsca… do tej wąziutkiej strefy, w której owa miękka, ludzka skóra zlewa się z blado kremową, segmentowaną, spodnią stroną pani głowy. – Po raz pierwszy odkąd Lin weszła do gabinetu, gospodarz zdawał się szukać w myśli właściwych słów. – Czy kiedykolwiek stworzyła pani podobiznę kaktusa? – Lin potrząsnęła głową. – Ale na pewno widziała pani z bliska jedną z tych istot? Weźmy chociażby mojego pracownika, który przyprowadził panią tutaj. Czy zwróciła pani uwagę na jego stopy, palce, szyję? Są takie miejsca na jego ciele, gdzie skóra myślącej istoty przemienia się w skórkę bezrozumnej rośliny. Kiedy odcina się kaktusowi szeroką, okrągłą podeszwę stopy, on nic nie czuje. A gdy ukłuje się go wyżej, w miękką część uda, piszczy z bólu. Jest jednak i taka strefa… zupełnie inna… gdzie nerwy splatają się ze sobą i zmieniają, gdzie uczą się, jak być obojętną rośliną, gdzie najostrzejszy nawet ból jest daleki, rozproszony, raczej niepokojący niż przerażający. Proszę pomyśleć o innych przykładach. O torsie skorupiaka lub calowca, o stadium przejściowym w kończynie prze-tworzonego, o wielu innych rasach i gatunkach zamieszkujących to miasto i niezliczonych odmianach istot z całego świata, żyjących w ciałach kundli, mieszańców. Zapewne powie pani, że nie dostrzega żadnej fazy przejściowej w swoim ciele, że khepri są i zawsze byli skończoną całością, że dostrzeganie w pani ciele „ludzkich” cech jest przejawem mojego antropocentryzmu. Jeśli jednak odrzucimy ironię tego oskarżenia – ironię, której jeszcze pani sobie nie uświadamia – z pewnością przyzna pani, że istnieją owe strefy przemiany w ciałach stworzeń należących do innych ras; może nawet w ciałach ludzi. – Gospodarz ciągnął wypowiedź. – A cóż można powiedzieć o naszym mieście? Wciśnięte między dwie rzeki, które łączą się, by stać się morzem, między góry, które zmieniają się niepostrzeżenie w płaskowyż, gdzie drzewa porastające z rzadka południowe przedmieścia gromadzą się niespodziewanie i oto ilość staje się jakością: nagle tworzą las. Architektura Nowego Crobuzon także się zmienia. Proszę pomyśleć o budowlach industrialnych, o rezydencjach, przepychu, o slumsach, o podziemiach, o konstrukcjach napowietrznych, o jaskrawych kolorach, o szarości, o żyznej ziemi, o pustkowiu… Pani na pewno rozumie. Nie będę kontynuował.