I taki właśnie jest cały świat, panno Lin. Wierzę, że na tym polega jego fundamentalna dynamika: na przemianach. Na istnieniu stref, w których jedna rzecz staje się inną. I ten temat interesuje mnie najbardziej. Sfery, w których to, co oddzielne, staje się częścią całości. Strefy hybrydowe. Czy sądzi pani, że i dla niej te zagadnienia mogą być ciekawe? Bo jeśli tak… to zamierzam zaproponować pani pracę. Zanim jednak udzieli pani odpowiedzi, proszę zrozumieć dobrze, co to oznacza. Poproszę panią o uchwycenie w rzeźbie żywego obiektu. Stworzy pani model naturalnej wielkości. Model… mnie.
Bardzo niewielu ludzi zna moją twarz, panno Lin. Człowiek na moim stanowisku musi być nadzwyczaj ostrożny. Z pewnością rozumie pani, dlaczego tak jest. Jeżeli przyjmie pani to zlecenie, uczynię panią bogatą, ale jednocześnie stanę się częścią pani umysłu. Tą częścią, która będzie mnie pamiętać. Tą, która będzie moja. Nie pozwolę pani podzielić się tą wiedzą z nikim. Jeżeli jednak uczyni to pani, postaram się, żeby przed śmiercią cierpiała pani niewyobrażalne męki. Tak więc… – Zza parawanu dobiegł cichy trzask i Lin zdała sobie sprawę, że jej rozmówca siedzi na krześle. – Tak więc, panno Lin, czy jest pani zainteresowana strefą hybrydową? Czy jest pani zainteresowana pracą dla mnie?
„Nie mogę… Nie mogę odrzucić takiej propozycji” – pomyślała bezradnie. „Nie mogę. Przez wzgląd na pieniądze, na sztukę… Bogowie, pomóżcie mi. Nie mogę jej odrzucić. Błagam, nie pozwólcie, żebym żałowała tej decyzji”.
Po chwili skinęła ręką na znak zgody.
– Och, tak się cieszę. – Gospodarz odetchnął z ulgą. Serce Lin zaczęło bić jeszcze szybciej. – Naprawdę, jestem zadowolony z pani decyzji. No cóż… – W niewidocznej części gabinetu rozległo się ciche szuranie. Lin siedziała nieruchomo, tylko jej czułki drgały niespokojnie. – Mam nadzieję, że żaluzje dzielące nas od sekretariatu są opuszczone? – upewnił się pan Motley. – Myślę, że powinna pani zobaczyć obiekt, nad którym będzie pani pracować. Pani umysł należy teraz do mnie, Lin. Pracuje pani dla mnie.
Pan Motley wstał i pchnął parawan, przewracając go na podłogę.
Lin także wstała, niepewnie, w zdumieniu i strachu poruszając nieświadomie głowoodnóżami. Patrzyła.
Strzępy skóry, futra i piór powiewały, kiedy się poruszał. Wypustki na końcach wątłych członków zaciskały się kurczowo. Oczy pobłyskiwały z głębi ciemnych oczodołów. Rogi i wyrostki kostne sterczały groźnie na wszystkie strony, macki drżały spazmatycznie, a liczne usta błyszczały wilgocią. Łaty różnokolorowych skór kontrastowały ze sobą fatalnie. Pęknięte kopyto postukiwało z cicha o drewnianą podłogę. Wypukłe strumienie mięśni zderzały się ze sobą pod skórą, tworząc absurdalne zgrubienia i zawirowania. Ludzkie muskuły sprzężone z obcymi ścięgnami i przypadkowo złożonym kośćcem pracowały w niełatwej zgodzie, nadając ruchom powolne tempo i znamiona wysiłku. Łuski błyszczały. Płetwy drżały. Skrzydła trzepotały bezradnie. Owadzie szczypce zaciskały się i otwierały.
Lin cofnęła się odruchowo i potknęła; strach nakazywał jej uciekać przed tym powolnym ruchem. Chitynowy pancerz okrywający jej głowę pulsował neurotycznie. Trzęsła się z przerażenia.
Pan Motley zbliżał się do niej jak myśliwy do swej zdobyczy.
– I co, panno Lin? – spytał jednymi z uśmiechniętych, ludzkich ust. – Który z moich profili podoba się pani najbardziej?
ROZDZIAŁ 5
Isaac czekał, przyglądając się gościowi. Garuda także stał w milczeniu. Isaac widział jego narastającą koncentrację, jakby przybysz szykował się do przemówienia.
Głos, który wreszcie wydostał się z gardzieli garudy, był chrapliwy i monotonny.
– Jesteś uczonym. Nazywasz się… Grimnebulin.
Gość wymówił nazwisko z widocznym trudem. Podobnie jak papuga wytresowana, by mówić, kształtował spółgłoski i samogłoski gdzieś w głębi gardła, bez pomocy ruchliwych ust. Isaac tylko dwa razy w życiu rozmawiał z garudą. Pierwszym był pewien wędrowiec, który od dawna ćwiczył ludzką mowę, a drugim student, urodzony i wychowany w Nowym Crobuzon członek garudziej mniejszości, od dziecka wykrzykujący słowa w miejskim slangu. Ich głosy nie brzmiały normalnie, ale też w niczym nie przypominały tego zwierzęcego charkotu, który wydobywał się z gardła człowieka-ptaka, zmagającego się z obcą mową. Isaac zastanawiał się przez moment, zanim zrozumiał, co do niego powiedziano.
– Tak jest – odpowiedział, wyciągając rękę. – A ty? Jak się nazywasz? – spytał powoli.
Garuda spojrzał władczo na wyciągniętą dłoń i po chwili uścisnął ją w zaskakująco delikatny sposób.
– Yagharek… – Pierwszą sylabę zaakcentował przenikliwy skrzek. Stwór umilkł i poruszył się niezgrabnie, nim odezwał się ponownie. Powtórzył swoje imię, dodając na końcu trudne do rozszyfrowania dźwięki.
Isaac pokręcił głową.
– Tak brzmi twoje pełne imię i nazwisko?
– Imię… i tytuł.
Isaac spojrzał na garudę spod uniesionych brwi.
– Czy to oznacza, że mam honor rozmawiać ze szlachetnie urodzonym?
Przybysz spojrzał na niego pustym wzrokiem. Nie odrywając oczu od uczonego, odezwał się bardzo powoli:
– Jestem Zbyt Zbyt Abstrakcyjnym Yagharkiem Którego Nie Należy Szanować.
Isaac zamrugał nerwowo i potarł dłonią policzek.
– Hmm… Ach tak. Musisz mi wybaczyć, Yagharku, nie znam się zbytnio na… na tytułach przysługujących garudom.
– Wkrótce zrozumiesz.
Isaac zaprosił Yagharka na górę. Przybysz wszedł ostrożnie po drewnianych stopniach, na każdym z nich pozostawiając wgłębienia po wielkich i ostrych szponach. Gospodarz nie zdołał jednak namówić go ani na to, by usiadł, ani na to, by coś zjadł lub wypił.
Garuda stał więc przy biurku Isaaca, który usiadł wygodnie i wpatrywał się w niego, zadarłszy głowę.
– A zatem… Co cię do mnie sprowadza?
Yagharek znowu przestąpił z nogi na nogę, zanim się odezwał.
– Przybyłem do Nowego Crobuzon wiele dni temu. Przybyłem, bo tu są uczeni.
– Skąd pochodzisz?
– Z Cymek.
Isaac gwizdnął z cicha. A więc nie mylił się: jego gość miał za sobą daleką podróż; co najmniej tysiąc mil przez twardą, spaloną słońcem ziemię, przez suchą sawannę, morze, bagno i step. Uczucia, które kazały mu podjąć taką wyprawę, musiały być bardzo, bardzo silne.
– Skąd wiesz o uczonych z Nowego Crobuzon?
– Czytałem o waszym uniwersytecie. O nauce i o przemyśle, które gnają tu naprzód jak nigdzie indziej. I o Brock Marsh.
– Czytałeś? Ale gdzie?
– W naszej bibliotece.
Isaac zdębiał. Bezwiednie rozdziawił usta i zaraz je zamknął.
– Wybacz – powiedział. – Wydawało mi się, że jesteście nomadami.
– Owszem. Nasza biblioteka też.
I Yagharek opowiedział coraz bardziej zdumionemu Isaacowi o bibliotece z Cymek. Członkowie wielkiego klanu bibliotekarzy pakowali co pewien czas tysiące woluminów do podróżnych skrzyń i lecąc parami, przenosili je z miejsca na miejsce, wraz z resztą plemienia poszukując żywności i wody w nieustającym, morderczym lecie kraju Cymek. Gdy tylko lądowali, rozbijali ogromne osiedle namiotów, a ich żądni wiedzy współplemieńcy przybywali tłumnie, jeśli tylko znaleźli się w pobliżu.
Biblioteka liczyła sobie setki lat, a w jej zbiorach znajdowały się dzieła w niezliczonych, żywych i martwych językach: w mowie ragamoll (której dialekt używany był powszechnie w Nowym Crobuzon), w hotchi, w vodyanoi odmiany fellid i południowej, w wysokim khepri i wielu innych. Był wśród owych dzieł nawet kodeks spisany w tajemnym dialekcie łapowżerców, twierdził z dumą Yagharek.