Выбрать главу

Isaac potrafił podjąć tę grę. Był znany w tym światku na długo przed tym, nim poznał Lin. Był przecież naukowcem-odszczepieńcem, cieszącym się złą sławą wolnomyślicielem, który porzucił lukratywną posadę wykładowcy, by zająć się eksperymentami nazbyt dziwacznymi i genialnymi dla wątłych umysłów rządzących uniwersytetem. Czy ktoś taki musiał przejmować się konwenansami? Mógł sypiać z kimkolwiek i z czymkolwiek miał ochotę, to jasne!

Tak postrzegano Isaaca na Polach Salacusa, gdzie jego związek z Lin był publiczną tajemnicą. Tylko tam mogli cieszyć się względną swobodą, tylko tam mógł objąć ją przy barowym stoliku i szeptać coś, gdy sączyła z gąbki słodzoną kawę. Tak wyglądała ta historia z jego punktu widzenia i była w niej co najmniej połowa prawdy.

Istotnie, odszedł z uniwersytetu przed dziesięcioma laty, ale uczynił to przede wszystkim dlatego, iż zrozumiał, jak fatalnym jest nauczycielem.

Spoglądając na zdumione twarze nic nierozumiejących i coraz bardziej spanikowanych studentów, pojął pewnego dnia, że władając umysłem potykającym się nieustannie w ślepym, anarchistycznym pędzie korytarzami teorii, potrafi nagłymi skokami zdobywać wiedzę, ale nie jest w stanie oświecać innych tak, jak tego pragnie. Wtedy właśnie spuścił wstydliwie głowę i umknął z uczelni.

Kolejnym odstępstwem od mitu, który Isaac stworzył na własny użytek, była prawda o Kierowniku Wydziału, podłym Vermishanku. W istocie nie był on drętwym epigonem, ale wyjątkowo dobrym biotaumaturgiem i skasował program badawczy Isaaca nie, dlatego, że był realizowany nieortodoksyjnymi metodami, ale dlatego, że prowadził donikąd. Isaac bywał genialny, ale i niezdyscyplinowany. Bawiąc się ze swym podwładnym jak kot z myszą, Vermishank zmusił go do błagania o fatalnie opłacaną posadę wolnego badacza, zapewniającą jedynie najskromniejszy dostęp do uniwersyteckich laboratoriów.

I właśnie ta praca sprawiała, że Isaac traktował swój związek z Lin z wielką ostrożnością.

Ostatnio nić łącząca uczonego z uczelnią stała się jeszcze cieńsza. Dziesięć lat dyskretnych kradzieży pozwoliło mu urządzić własne laboratorium. Główną składową dochodów badacza były kwoty uiszczane przez niezbyt szacownych obywateli Nowego Crobuzon, których głód zaawansowanej wiedzy naukowej nie przestawał go zadziwiać.

Jednakże prace Isaaca – których cel nie zmienił się na przestrzeni lat – nie mogły przebiegać w próżni. Musiał publikować. Musiał się spierać. Musiał zabierać głos podczas konferencji, jako wieczny buntownik. Bycie odszczepieńcem miało swoje niebagatelne walory.

W pewnych wszakże sprawach akademicy wcale nie musieli udawać, że są konserwatywni. Studenci obcych ras stosunkowo niedawno – zaledwie przed dwudziestu laty – zostali dopuszczeni do uczelni w Nowym Crobuzon. Miłość do istoty odmiennego gatunku mogła być ekspresową drogą do osiągnięcia statusu pariasa, nie zaś miana rebelianta, którym Isaac tak się szczycił. A jednak nie przerażało go to, że wydawcy pism naukowych czy organizatorzy konferencji mogą dowiedzieć się o nim i o Lin. Najbardziej bał się tego, że ktoś mógłby spostrzec, iż on wcale nie próbuje ukrywać tego związku. Gdyby starał się zachowywać choćby pozory tajemnicy, nikt nie uznałby go za przekraczającego granicę.

Wszystko to Lin znosiła jak najgorzej.

Ukrywasz prawdę o nas, żeby móc publikować u ludzi, którymi gardzisz, stwierdziła pewnego razu, gdy skończyli się kochać.

W ponurych momentach Isaac zastanawiał się, jak Lin zareagowałaby, gdyby świat sztuki groził jej ostracyzmem.

*

Tego ranka zdołali ujarzmić narastającą burzę żartami, przeprosinami, komplementami i żądzą. Z trudem wciskając się w koszulę, Isaac uśmiechnął się do Lin, a wtedy jej głowoodnóża zadrgały czule.

– Co masz w planie na dziś? – spytał.

Jadę do Kinken. Potrzebuję kolorowych jagód. Wybieram się też na wystawę w Howl Barrow. A wieczorem pracuję, dodała z żartobliwą groźbą.

– W takim razie rozumiem, że nie zobaczymy się przez jakiś czas? – Isaac wyszczerzył zęby w uśmiechu, a Lin pokręciła głową. Mężczyzna policzył na palcach dni. – No cóż… w takim razie może zjemy kolację w Zegarze i Kogucie, powiedzmy… w migalec, o ósmej?

Lin zamyśliła się, na moment zwieszając ręce w bezruchu.

Fantastyczny, zasygnalizowała po chwili. Nie dodała jednak, czy chodzi jej o pomysł na wspólną kolację czy o Isaaca.

Wrzucili brudne garnki i naczynia do wiadra z zimną wodą, stojącego w kącie, i zostawili je w spokoju. Lin zebrała notatki i szkice, by ruszyć w stronę wyjścia, ale Isaac objął ją lekko i pociągnął ze sobą na łóżko. Zaczął całować jej ciepłą, czerwoną skórę. Lin obróciła się w jego ramionach. Wsparłszy się na łokciu, by dobrze ją widział, wolno rozchyliła rubinowy pancerz i szeroko rozłożyła głowoodnóża. Dwie połówki zadrżały, gdy osiągnęły punkt maksymalnego wychylenia, a wtedy z wnętrza „głowy” wyłoniły się piękne, niewielkie, bezużyteczne, owadzie skrzydła.

Lin pociągnęła ku nim dłoń mężczyzny, zapraszając go do pieszczenia delikatnej, niemal bezcielesnej konstrukcji. W kulturze kheprich był to gest całkowitego zaufania i najgłębszej miłości.

Powietrze między kochankami zdawało się iskrzyć. Członek Isaaca zesztywniał.

Łagodnie gładził palcami rozwidlające się żyłki wibrujących skrzydeł, obserwując promienie światła, które mieniły się perłowo, prześwitując przez zwiewną tkankę.

Drugą ręką zadarł spódnicę Lin i przesunął palcami po jej udach, które otworzyły się na moment i zaraz zamknęły, chwytając dłoń w ciepłą pułapkę. Isaac zaczął szeptać, przeplatając miłosne zaklęcia nader sprośnymi propozycjami.

Słońce szybowało wysoko ponad nimi, przesuwając po podłodze cień wolno płynących chmur i okiennych ram, lecz kochankowie nie zwracali uwagi na upływ czasu.

ROZDZIAŁ 2

Minęła jedenasta, zanim się pozbierali. Isaac spojrzał na kieszonkowy zegarek i zerwał się na równe nogi, by w pośpiechu zebrać ubrania, myślą błądząc już wokół czekającej go pracy. Lin oszczędziła mu niezręcznych negocjacji, które wiązałyby się ze wspólnym wyjściem z domu. Pochyliła się i pogładziła czułkami kark kochanka, przyprawiając go o gęsią skórkę, po czym wyszła, nim znalazł własne buty.

Jej pokoje znajdowały się na dziewiątej kondygnacji wieży. Schodząc na dół, minęła niebezpieczne ósme piętro, siódme pokryte ptasimi odchodami i rozbrzmiewające głosami kawek, szóste zamieszkane przez starszą panią, która nigdy nie opuszczała mieszkania, i wreszcie pięć najniższych – siedlisko hutników, drobnych złodziejaszków, panienek do wynajęcia i szlifierzy ostrzących noże.

Wyjście z budynku znajdowało się po przeciwnej stronie niż targowisko w Żmijowej Norze. Lin wychynęła z półmroku na cichą, jasną ulicę, służącą jedynie jako boczne dojście do bazarowego królestwa straganów.

Oddalając się miarowym krokiem od hałaśliwych kłótni handlarzy, zbliżała się do ogrodów Sobek Croix. Przy wejściu zawsze czekały sznury taksówek. Lin wiedziała, że niektórzy kierowcy (zwłaszcza przetworzeni) są na tyle liberalni lub zdesperowani, by wozić nawet kheprich.

Im dalej odchodziła od Nory, tym mniej porządne były domy, które mijała. Grunt począł wznosić się nieco ku południowemu zachodowi, czyli w tę stronę, w którą zmierzała. Czubki drzew rosnących w Sobek Croix sterczały niczym kłęby gęstego dymu ponad stromymi dachami rozpadających się domostw, poza ich listowiem zaś widać było daleką panoramę wysokich, tępo zakończonych budynków zbudowanych na wrzosowiskach Ketch Heath.