Выбрать главу

Isaac ustawił soczewki w odpowiedniej pozycji i zapalił lampę gazową, by doświetlić obiekt badań. Wciąż jeszcze nie mógł się pogodzić z totalną ignorancją świata nauki, otaczającą wododzieło. Czytając literaturę na ten temat, zżymał się, ponieważ tak zwana nauka głównego nurtu była w tym przypadku nic nie warta; „analiza” zbyt często była tylko opisem (i to mało precyzyjnym), ubranym w mądrze brzmiący, lecz z gruntu bezsensowny żargon. Ilekroć rozmyślał na ten temat, przypominał mu się ulubiony fragment z Hydrofizykonometrii Benchamburga, wielce szanowanej lektury naukowej. Wył ze śmiechu, gdy czytał go po raz pierwszy, a kiedy skończył, przepisał starannie i przypiął do ściany.

„Vodyanoi, stosując metodę zwaną przez nich wododziełem, są w stanie manipulować plastycznością i potęgować napięcie powierzchniowe wody w taki sposób, że ciecz przyjmuje i przez krótki czas utrzymuje kształt nadawany przez operatora. Osiągają ten efekt dzięki hydrokohezji akwamorficznego pola energetycznego o niewielkim zasięgu diachronicznym”.

Innymi słowy, Benchamburg nie miał większego pojęcia o niezwykłych zdolnościach vodyanoich niż Isaac, pierwszy lepszy łazęga z ulicy czy sam stary Silchristchek.

Poruszając stosownymi dźwigniami, uczony nastawiał kolejno szklane tafle, by przepuścić wiązki światła o rozmaitych barwach przez drżącą rzeźbę, której kontury pomału zaczynały się rozlewać. Spoglądając przez potężną lupę, widział krążące bezmyślnie w wodzie drobne żyjątka. Wewnętrzny układ cieczy nie zmienił się ani trochę – po prostu woda z wanny Sila zapragnęła zająć inny fragment przestrzeni, niż powinna.

Isaac zebrał odrobinę płynu przeciekającą przez szparę w platformie. Zamierzał zbadać ją później, choć z poprzednich doświadczeń wiedział, że nie znajdzie niczego zdumiewającego.

Sięgnął po notes, by zapisać kilka myśli. Następnie powrócił do eksperymentowania z wododziełem: minuty mijały, a on dziurawił rzeźbę igłą strzykawki, pobierał próbki z wnętrza, drukował jej heliotypowe wizerunki ze wszystkich stron i wreszcie wtłaczał do wnętrza bąbelki powietrza, które wędrowały ku górze i wyrywały się na wolność przez „głowę” homunkulusa. Na koniec wygotował całą wodnistą postać, pozwalając, by zamieniła się w parę.

W pewnej chwili Szczerość, borsuczyca Davida, wspięła się po schodach na półkę Isaaca i szturchnęła nosem jego dłoń. Badacz w roztargnieniu pogłaskał zwierzę, a kiedy polizało jego palce, wrzasnął do Davida, żeby nakarmił pupilkę. Zdziwił się dopiero wtedy, gdy odpowiedziała mu cisza. David i Lublamai wyszli, zapewne na spóźniony lunch. Isaac zorientował się nagle, że minęło kilka godzin, odkąd zjawił się w laboratorium.

Przeciągnął się i poszedł do spiżarni. Rzucił Szczerości kawał suszonego mięsa, w który natychmiast z wielką ochotą wbiła kły. Wolno odzyskiwał świadomość tego, co dzieje się w otaczającym go świecie, na początek słysząc silniki łodzi płynących rzeką gdzieś za ścianą budynku.

Drzwi na dole otworzyły się i zamknęły z trzaskiem. Isaac podreptał w stronę schodów, spodziewając się ujrzeć powracających kolegów.

Zamiast nich zobaczył nieznajomego przybysza, stojącego pośrodku pustej przestrzeni parteru. Delikatne prądy powietrzne przyzwyczajały się stopniowo do obecności obcego, coraz wolniej omiatając go mgiełką wznieconego z podłogi kurzu. Plamy światła padające na deski przez otwarte okna i wybite szyby nie wydobyły z półmroku szczegółów jego sylwetki. Drewniana półka skrzypnęła z cicha, gdy Isaac przestąpił z nogi na nogę. Postać zadarła głowę i odrzuciła do tyłu obszerny kaptur. Złożywszy ręce na piersiach, przybysz zamarł, wpatrując się w gospodarza laboratorium.

Isaac gapił się na niego w osłupieniu.

To był garuda.

Uczony omal nie zleciał ze schodów, po omacku zaciskając palce na poręczy – bał się spuścić niezwykłego przybysza z oczu choćby na krótką chwilę. Wreszcie dotarł na dół.

Garuda wciąż patrzył na niego bez słowa. Fascynacja Isaaca zwyciężyła nad dobrymi manierami: uczony bez żenady gapił się wprost na gościa.

Wielki stwór miał ponad sześć stóp wzrostu. Spod brudnego płaszcza wystawały drapieżne, zakończone szponami stopy. Poszarpane sukno zwisało prawie do podłogi, zasłaniając niemal wszystkie szczegóły sylwetki i muskulatury przybysza, z wyjątkiem głowy. W dużej, ptasiej twarzy garudy było coś władczego. Ostry, zagięty dziób był formą pośrednią między sowim a pustułczym. Ubarwienie piór nie było jednolite, niektóre miały kolor ochry, inne były pstrokate, a jeszcze inne brązowe. Czarne oczy o wielkich źrenicach i niebywale wąskich tęczówkach spoglądały na Isaaca w napięciu, spod łukowatych, jakby dumnie zmarszczonych brwi.

Zza głowy garudy sterczały na dobre dwie stopy skryte pod suknem płaszcza wierzchołki schludnie złożonych skrzydeł – potężnych kończyn z kości, skóry i piór. Isaac nigdy nie widział z bliska przedstawiciela tego gatunku z rozpostartymi skrzydłami, ale czytał opisy chmur pyłu, które był w stanie wznieść ich ruch oraz wielkości cienia, który rzucały z powietrza na tropioną ofiarę.

„Co robisz tak daleko od domu?” – pomyślał zdumiony Isaac. „Sądząc po barwie piór, przybywasz z pustyni! Musiałeś przebyć mnóstwo mil, żeby dotrzeć tu z Cymek. Do licha, czego tu szukasz, imponujący sukinsynu?”

Z trudem powstrzymał się, by nie pokręcić głową ze szczerym podziwem dla wielkiego drapieżcy, nim wreszcie odchrząknął i odezwał się:

– Czym mogę służyć?

ROZDZIAŁ 4

Ku swemu śmiertelnemu przerażeniu, Lin była już spóźniona.

To, że nie była wielką miłośniczką Miasta Kości, wcale jej nie pomagało. Wymieszana, wielostylowa architektura tej dzielnicy dezorientowała ją: były w niej ślady industrializmu, krzykliwe, ostentacyjne akcenty nowobogactwa, był rozpadający się beton doków i naprężone skóry namiotów w zaułkach prawdziwej nędzy. Skrajnie odmienne formy zlewały się ze sobą w całość, przeplataną plamami dzikiej, niekontrolowanej zieleni krzaków i barwnymi łatami kwiatów. Tu i ówdzie rośliny o twardych łodygach przebijały się wprost przez płaszczyzny betonu i smoły.

Lin znała nazwę ulicy, lecz znaki i tablice wokół niej w większości były zniszczone; zwisając smętnie, pokazywały najbardziej niewiarygodne kierunki. Niektóre szczelnie zasłoniła rdza; inne przeczyły sobie nawzajem. Mimo to odczytywała je w skupieniu, próbując szukać odniesień na własnoręcznie naszkicowanej mapce.

Mogła orientować się w przestrzeni według położenia Żeber. Zadarła głowę i zobaczyła je natychmiast; zasłaniały sporą połać nieba. Tylko jedna część „klatki piersiowej” była widoczna. Spłowiałe i spękane krzywizny konstrukcji zaginały się na szczycie i przechylały, jakby miały upaść i zmiażdżyć budynki stojące po wschodniej stronie. Lin ruszyła w ich stronę.

Ulice były coraz szersze i po chwili znalazła się na kolejnym placu, który sprawiał wrażenie opuszczonego, ale rozmiarami znacznie przewyższał poprzednie. W zasadzie nie był to zagospodarowany plac, a jedynie ogromna, niedokończona dziura w środku miasta. Otaczające ją budynki zwrócone były doń nie frontami, lecz tylnymi i bocznymi, często ślepymi ścianami, jakby przed nimi miały powstać – choć nigdy nie powstały – znacznie bardziej wytworne kamienice. Niedokończone ulice Miasta Kości niepostrzeżenie zmieniały się w kępy zarośli, w których znikały ostatnie fragmenty zapomnianych murów.

Tu i tam na brudnej trawie stały naprędce sklecone stragany. Na zwykłych, składanych stolikach zniechęceni handlarze sprzedawali tanie ciastka, starodruki i wszelkiego rodzaju graty wygrzebane ze strychów i piwnic. Uliczni żonglerzy bez większego zapału pokazywali swoje sztuczki. Klientów było niewielu; większość istot różnych ras siedziała na kamieniach, czytając, jedząc, grzebiąc w suchej ziemi lub gapiąc się na sterczące ku niebu kości.