A kiedy zapada noc, wiem już, że koszmary minęły.
Wydaje się, jakby całe miasto szlochało i wzdychało z bezgraniczną ulgą. Fala spokoju wpada do naszej kryjówki z nocnym powietrzem znad Gallmarch, Zakola Smogu, Gross Coil, Sheck, Brock Marsh, Ludmead, Mog Hill i Abrogate Green.
Nowe Crobuzon zapada w oczyszczającą toń snu. Na mokrej, zaszczanej słomie w Creekside czy innych slumsach, na puchatych pierzynach w Chnum, parami lub samotnie obywatele miasta nareszcie odpoczywają.
Życie jednak nie zamiera; to oczywiste. Nie ustaje praca nocnej zmiany w dokach, nie milkną też metaliczne odgłosy pracy walcowni i odlewni. Ostre dźwięki przebijające noc kojarzą się z wojną. Strażnicy snują się po dziedzińcach fabryk. Dziwki szukają klientów, gdzie się da. Źli ludzie popełniają zbrodnie. Przemoc nigdy nie ustaje.
Lecz śpiący i czuwający nie są już nękani przez zmory. Strachy, które im towarzyszą, należą już wyłącznie do nich.
Niczym niewyobrażalny, niemrawy olbrzym Nowe Crobuzon przewraca się z boku na bok w spokojnym śnie.
Zapomniałem już, jak przyjemna może być taka noc. Kiedy budzę się ze słońcem, mój umysł jest jasny. Ból minął. Jesteśmy wolni. Tym razem na pierwszych stronach piszą o końcu „Koszmaru nocy letniej” albo „Choroby śpiących”, albo „Przekleństwa snu” i jeszcze wielu innych zjawisk, których niedorzeczne nazwy wymyślono w poszczególnych gazetach.
Czytamy te historie i śmiejemy się do rozpuku, Derkhan, Isaac i ja. Zadowolenie wyczuwam nawet w powietrzu. Miasto wróciło do siebie. Odmienione.
Teraz czekamy już tylko, aż Lin wróci do siebie.
Ale nie wraca.
Pierwszego dnia spała. Jej ciało zaczynało się goić. Mocno przyciskała się do Isaaca i nie chciała się obudzić. Była wolna i po raz pierwszy od długiego czasu mogła spać bez strachu.
Teraz wreszcie obudziła się i usiadła leniwie. Jej głowoodnóża drżą nieznacznie. Żuwaczki pracują z zapałem: jest głodna, więc szukamy owoców w naszym kradzionym prowiancie. Dajemy jej śniadanie.
Spogląda niepewnie to na mnie, to na Derkhan, to na Isaaca, ale je. On ściska jej uda i szepce coś, zbyt cicho, bym mógł usłyszeć. Ona odsuwa głowę jak małe dziecko. Jej ruchy są gwałtowne, spazmatyczne.
Lin unosi ręce, daje znaki Isaacowi.
On obserwuje ją w napięciu i coraz bardziej marszczy czoło w pogłębiającej się rozpaczy, widząc jej koślawe, niepewne ruchy.
Oczy Derkhan otwierają się coraz szerzej z każdym znakiem.
Isaac potrząsa głową, słowa tłumaczenia ledwie przechodzą mu przez gardło.
„Rano… jedzenie… ociepla… owad…podróż… szczęśliwy…”
Lin nie może sama jeść. Jej zewnętrzne żuwaczki zaciskają się nagle i rozcinają owoc na pól, a potem rozluźniają się równie niespodziewanie, wypuszczając go na podłogę. Trzęsie się ze złości, kołysząc głową. Wydziela chmurę zapachu. Isaac mówi, że to łzy kheprich.
Pociesza ją i trzyma dla niej jabłko. Pomaga ugryźć i wyciera sok, który spływa po jej ciele. Boi się, sygnalizuje Lin, a Isaac tłumaczy z wahaniem. Umysł, męczy, rozlewa, luźno, sztuka, Motley! Lin trzęsie się gwałtownie i rozgląda z niezmiernym przerażeniem. Isaac uspokaja ją, pociesza. Derkhan przygląda się temu z głębokim smutkiem. Sama, sygnalizuje zdesperowana Lin i wypuszcza chymiczną wiadomość, której nikt z nas nie rozumie. Potwór, ciepło, prze-tworzony… Rozgląda się. „Jabłko”, dodaje. Jabłko.
Isaac unosi owoc i karmi ją. Lin wierci się jak małe dziecko.
Kiedy nadchodzi wieczór, znowu zasypia, szybko i głęboko. Isaac i Derkhan naradzają się półgłosem, a potem on zaczyna krzyczeć i płakać.
„Dojdzie do siebie!” – woła, a Lin przewraca się we śnie na drugi bok. Jest półżywa z wyczerpania; omal nie zatłukli jej na śmierć, nic dziwnego, powtarzam: nic dziwnego, że jest zdezorientowana…
Ale Lin nie dochodzi do siebie. On wie, że już nie dojdzie.
Wyrwaliśmy ją z objęć ćmy, gdy jej umysł był już w połowie wypity. Połowa myśli, polowa snów i marzeń trafiła do kałduna ohydnej bestii. I znikła – spalona najpierw przez żołądek, a potem przez ludzi Motleya.
Lin budzi się szczęśliwa i z zapałem plecie głupstwa, gestykulując dłońmi. Próbuje wstać i nie może, upada i płacze lub śmieje się chymicznie. Klekoce żuwaczkami i moczy się jak dziecko.
Raczkuje po naszym skrawku dachu, korzystając z tej połowy umysłu, która jej została. Bezradna. Zniszczona. Została z niej osobliwa kombinacja dziecinnego śmiechu i dorosłych marzeń. Jej mowa jest dziwna, niezrozumiała, złożona, gwałtowna i infantylna.
Isaac jest załamany.
Musimy opuścić ten dach, niepokoją nas odgłosy z dołu. Lin nie chce przeprowadzki, urządza nam scenę. Wścieka się, bo nie rozumiemy jej dziwacznych potoków słów. Tupie nogami z całej siły i niezdarnie próbuje bić Isaaca. Jej znaki stają się obelżywe, próbuje nas kopać.
Obezwładniamy ją i trzymamy mocno. Unosimy ze sobą.
Wędrujemy nocą. Boimy się milicji i ludzi Motleya. Uważamy też na konstrukty, które mogłyby donieść Radzie o naszym położeniu. Mamy baczenie na gwałtowne ruchy w otoczeniu i podejrzliwe spojrzenia. Nie możemy ufać sąsiadom. Jesteśmy skazani na życie w półmroku, w izolacji, w nierealnym świecie. Kradniemy to, czego nam potrzeba, albo kupujemy u nocnych sprzedawców wiele mil od naszej kryjówki. Każde pytające spojrzenie, każdy krzyk, nagły stukot kopyt lub butów, każdy syk tłoków konstruktu staje się chwilą strachu.
Jesteśmy najbardziej poszukiwanymi istotami w Nowym Crobuzon. Wątpliwy to zaszczyt.
Lin chce kolorowych jagód.
Isaac tłumaczy nam jej gesty: dziwną mieszankę symboli oznaczających żucie oraz pulsowania gruczołu (moim zdaniem jest w tym coś seksualnego).
Derkhan mówi, że pójdzie. Ona też kocha Lin.
Spędzają z Isaakiem długie godziny, przygotowując przebranie. Używają wody, masła i sadzy, poszarpanych szmat, jedzenia z naszych zapasów i znalezionych resztek barwników. Wreszcie Derkhan pojawia się jako zgarbiona i wykrzywiona staruszka o czarnych włosach lśniący jak kryształy węgla i z obrzydliwą, głęboką blizną na czole.
Kiedy nas opuszcza, czekamy ze strachem na jej powrót. Prawie się nie odzywamy.
Lin kontynuuje swój idiotyczny monolog, a Isaac próbuje odpowiadać jej w mowie znaków. Głaszcze ją i porusza dłońmi powoli, co doprowadza ją do szalu. Próbuje odejść i znowu upada; kończyny nie chcą jej słuchać. Zaczyna się bać własnego ciała. Isaac pomaga jej, sadza i karmi, masuje naprężone, posiniaczone ramiona.
Derkhan wraca i wszyscy czujemy niewymowną ulgę. Przyniosła papkę i wielką garść kolorowych jagód różnych odmian. Ich barwy są żywe, soczyste.
„Myślałam, że ta przeklęta Rada już nas ma” – mówi Derkhan. – „Wydawało mi się, że śledzi mnie konstrukt. Na wszelki wypadek kluczyłam po Kinken, żeby go zgubić”.
Nikt z nas nie wie, czy rzeczywiście ktoś ją śledził.
Lin jest podniecona. Jej czułki i głowoodnóża drżą niecierpliwie. Próbuje żuć porcję białej papki, ale trzęsie się tak mocno, że przestaje panować nad żuwaczkami. Isaac jest bardzo delikatny. Powoli wciska w nią tę papkę, jakby chciał ją przekonać, że sama tak dobrze sobie radzi.
Mija kilka minut, zanim głowoskarabeusz przetrawi papkę i skieruje ją do gruczołu. Czekamy, a Isaac potrząsa przed okiem Lin garścią kolorowych jagód. Czeka, aż będzie mógł zinterpretować kolejny niepewny gest jako wybór. Wreszcie wolno i ostrożnie podaje jej kiść, na którą – jak mu się zdaje – wskazała Lin.
Siedzimy w milczeniu. Lin przełyka i żuje z wielką uwagą. Obserwujemy ją.
Mijają minuty. Wreszcie gruczoł otwiera się. Pochylamy się nad nim, z niecierpliwością oczekując nowego dzieła Lin.
Wargi zamykające gruczoł rozchyliły się, by wypuścić dużą kroplę gęstej khepri-śliny. Podekscytowana Lin wymachuje ramionami, formując w przypadkowy sposób bezkształtną masę, która w kawałkach opada na podłogę.
Po chwili ślini się kolorową mazią z jagód, bryzgając nią na „dzieło”, które przed chwilą stworzyła.