Derkhan odwraca głowę. Isaac płacze tak, jak nie płakał jeszcze żaden człowiek, którego znałem.
Tymczasem na zewnątrz miasto rozkoszuje się swoją wolnością, raz jeszcze bezczelne i nieustraszone. Ignoruje nas. Jest niewdzięczne. Ten tydzień jest jakby chłodniejszy, daje wytchnienie po dniach upalnego lata. Wiatr dociera do nas znad wybrzeża; znad ujścia Wielkiej Smoły i znad Zatoki Żelaznej. Nowe statki przybywają każdego dnia. Na rzece jak zawsze tworzy się kolejka oczekujących na załadunek i rozładunek. Statki handlowe z Kohnid i Tesh; podróżnicy z Cieśnin Ognistej Wody; pływające fabryki z Myrshock; piraci z Figh Yadiso, udający uczciwych obywateli na wodach tak dalekich od otwartego morza… Chmury kłębią się wokół słońca jak rój pszczół. Miasto znowu staje się hałaśliwe. Już zapomniało. Zostało mu tylko mgliste wspomnienie o koszmarnych nocach, nic więcej.
Widzę niebo. Między szorstkimi dechami, które nas otaczają, są prześwity jaskrawego światła. Bardzo bym chciał być teraz tam, w górze. Wyobrażam sobie to uczucie, kiedy smaga mnie wiatr, a powietrze poniżej wydaje się cięższe ode mnie. Chciałbym popatrzeć z wysoka na ten dom i na tę ulicę. Tak bym chciał, żeby nic mnie tu nie trzymało, żeby grawitacja była tylko sugestią, którą mógłbym zignorować…
Lin daje znaki. Lepki, przestraszona, szepce Isaac, pociągając nosem. W skupieniu obserwuje jej ręce. „Siku i mama, jedzenie, skrzydła, szczęśliwa. Boi się. Boi się”.
CZĘŚĆ ÓSMA. WYROK
ROZDZIAŁ 52
– Musimy stąd wyjechać.
Derkhan mówiła szybko, a Isaac patrzył na nią ponuro. Karmił Lin, która krzywiła się i kręciła niespokojnie, nie bardzo wiedząc, co chce robić. Próbowała dawać znaki, ale jej ręce nie były posłuszne; chwilami przekazywały nie słowa, lecz przypadkowe symbole bez żadnego znaczenia. Isaac troskliwie strząsał kawałki owocu z jej ubrania.
Wreszcie skinął głową i wbił wzrok w podłogę. Derkhan mówiła dalej, jakby brała jego zachowanie za wyraz dezaprobaty, jakby czuła, że musi go przekonać.
– Za każdym razem, kiedy zmieniamy kryjówkę, czujemy strach – mówiła cicho, z wyrazem zawziętości na twarzy. Strach, poczucie winy, zmęczenie i smutek nie dawały jej spokoju. Była wyczerpana. – Za każdym razem, gdy na horyzoncie pojawia się jakiś automat, jesteśmy pewni, że znalazła nas Rada Konstruktów. Zamieramy ze strachu na widok każdego mężczyzny, kobiety czy obcego. Może to agent milicji? Może zbir Motleya? – Derkhan przyklęknęła i pochyliła się nad uczonym. – Ja nie mogę tak żyć, Zaac – powiedziała. Spojrzała na Lin, uśmiechnęła się lekko i przymknęła oczy. – Zabierzemy ją ze sobą – szepnęła. – Będziemy się nią opiekować. Tutaj jesteśmy skończeni. Nie możemy ukrywać się bez końca; znajdą nas prędzej czy później. Nie chcę na to czekać.
Isaac znowu kiwnął głową.
– Ja… – zaczął i urwał. Próbował uporządkować myśli. – Ja… mam sprawę, którą muszę doprowadzić do końca – powiedział cicho.
Podrapał się po pulchnym podbródku, swędziała go skóra pod odrastającą wolno brodą. Wiatr wpadał do mieszkania przez wybite okna. Stary dom w Pincod był wysoki, zapleśniały i pełen włóczęgów. Isaac, Derkhan i Yagharek zajęli dla siebie dwa ostatnie piętra. Okna znajdowały się w przeciwległych ścianach – jedno z widokiem na ulicę, drugie z pejzażem małego, zaśmieconego podwórka. Spomiędzy betonowych płyt na tyłach domu sterczały kępy chwastów niczym zmutowane narośle.
Isaac i pozostali barykadowali drzwi zawsze, gdy przebywali w mieszkaniu. Wymykali się na ulice wyłącznie w przebraniu i zazwyczaj nocą, zachowując nadzwyczajną ostrożność. Rzadko wypuszczali się do miasta za dnia, tak jak Yagharek uczynił to tego ranka – zawsze jednak znalazł się powód; nie cierpiąca zwłoki sprawa, która zmuszała ich do podjęcia ryzyka. Zapewne jedną z nieustających przyczyn była zwykła klaustrofobia. Uwolnili przecież miasto i nie chcieli pogodzić się z myślą, że nie wolno im przechadzać się jego ulicami w pełnym słońcu.
– Wiem o twoim zobowiązaniu – powiedziała Derkhan. Spojrzała na luźno połączone elementy maszyny kryzysowej, które uczony wyjął z worka poprzedniego dnia i skrupulatnie oczyścił, a potem złożył w całość.
– Yagharek… – mruknął Isaac. – Jestem mu to winien. Obiecałem. Derkhan spuściła wzrok i z trudem przełknęła ślinę, po czym znowu popatrzyła na niego. Skinęła głową.
– Jak długo? – spytała. Isaac zerknął na nią, ale nie wytrzymał jej spojrzenia. Wzruszył ramionami.
– Niektóre kable są przepalone – odparł ogólnikowo i ułożył nieco wygodniej Lin, przytuloną do jego piersi. – Cholerne sprzężenie zwrotne stopiło parę obwodów. Hmm… Będę musiał wyjść dziś wieczorem i poszukać paru przetworników… i dynama. Resztę mogę naprawić sam. Tylko że nie mam narzędzi. Kłopot w tym, że za każdym razem, gdy coś kradniemy, ryzyko rośnie. – Grimnebulin raz jeszcze wzruszył ramionami. Innego rozwiązania nie było, pieniądze skończyły się dawno temu. – Muszę też zdobyć ogniwo chymiczne albo coś w tym guście. Ale najtrudniej będzie uporać się z matematyką. Naprawienie samej maszyny to kwestia czysto mechanicznej pracy. Nawet jeśli uruchomię ją wkrótce, to przebrnięcie przez obliczenia… no, wiesz… sformułowanie problemu za pomocą równań… to cholernie trudna sprawa. Ostatnim razem załatwiła to za mnie Rada Konstruktów. – Mężczyzna przymknął oczy i oparł głowę o ścianę. – Muszę stworzyć sekwencję instrukcji – dodał cicho. – „Leć”… To właśnie muszę powiedzieć maszynie. Trzeba umieścić Yaga w powietrzu, wtedy znajdzie się w kryzysie, bo przecież powinien zlecieć na ziemię. Maszyna musi sięgnąć do istoty tego stanu i skierować jego energię na Yagharka. W ten sposób utrzyma go w powietrzu, potęgując potencjał kryzysu, a więc i energię, z której znowu może skorzystać… i tak dalej. To doskonała, nieskończona pętla – podsumował. – Myślę, że to się uda. Tylko ta matematyka…
– Jak długo? – powtórzyła cicho Derkhan. Isaac zmarszczył brwi. – Tydzień… może dwa – przyznał. – A może i dłużej.
Blueday bez słowa pokręciła głową.
– Jestem mu to winien, Dee! – powiedział z naciskiem Isaac. – Obiecałem mu to dawno temu, to on…
„To on odciągnął ćmę od Lin” – chciał powiedzieć, ale gdzieś w głębi jego duszy natychmiast pojawiło się pytanie: „Tylko czy dobrze zrobił?” Czując obrzydzenie do własnych myśli, Isaac umilkł.
„To największe osiągnięcie nauki od setek lat” – pomyślał nagle z wściekłością. „A ja nie mogę nawet wyjść z ukrycia! Muszę… uciec stąd i zabrać maszynę ze sobą”.
Pogładził pancerz głowociała Lin. Khepri znowu próbowała sygnalizować: ryba, zimno, cukier…
– Wiem, Zaac – odpowiedziała Derkhan bez złości. – Wiem. On… zasłużył. Ale nie możemy zwlekać tak długo. Musimy odejść.
– Uczynię, co w mojej mocy – obiecał Isaac. – Trzeba mu pomóc i zrobię to szybko.
Derkhan musiała się z tym pogodzić. Nie miała wyboru. Nie zamierzała zostawiać ani Isaaca, ani Lin. Nie winiła go. Chciała, żeby dotrzymał umowy, żeby dał Yagharkowi to, co mu obiecał.
Smród i smutek wilgotnego, ciasnego pokoju doprowadzały ją do rozpaczy. Mruknęła coś o wyprawie po zapasy nad rzekę i wyszła z mieszkania. Isaac uśmiechnął się krzywo, słysząc jej mętną wymówkę.
– Bądź ostrożna – powiedział niepotrzebnie. Wsparty plecami o gnijącą ścianę, przytulił mocniej Lin.
Po chwili poczuł, że zasnęła. Wyśliznął się spod niej i podszedł do okna, by popatrzeć w dół, na świat zwyczajnych ludzi.
Nie znał nawet nazwy ulicy, przy której mieszkali. Była dość szeroka i wysadzona młodymi drzewkami, pełnymi nadziei na długi i zdrowy żywot. W jej głębi stał wóz, celowo ustawiony w poprzek jezdni, jakby ktoś chciał zmienić na chwilę zwykłą ulicę w ślepy zaułek. Człowiek i vodyanoi sprzeczali się hałaśliwie, stojąc obok dwóch zaprzężonych do wozu osłów, które pokornie spuściły łby, aby nikt nie zwracał na nie uwagi. Obok nieruchomych kół pojazdu zjawiły się nie wiadomo skąd rozwrzeszczane dzieciaki, z zapałem kopiące szmaciankę. Biegały, trzepocąc podartym odzieniem jak ptaki-nieloty bezużytecznymi skrzydłami.
Wkrótce i między nimi wybuchła kłótnia. Czterej malcy zaczęli szturchać i popychać pulchnego vodyanoiego. Wystraszony smarkacz z płaczem uciekł na czterech łapach. Jeden z chłopców rzucił za nim kamieniem, ale nie trafił. Po chwili spór poszedł w niepamięć – mały vodyanoi popłakał w samotności, a potem wrócił i skoczył w sam środek grupy, zabierając innemu piłkę.
Nieco bliżej, o kilka bram od budynku, w którym ukrywali się uciekinierzy, młoda kobieta rysowała kredą na murze jakiś znak. Był to nieznany Isaacowi, nieco kanciasty symbol, zapewne jeden z wiedźmowych talizmanów. Obok, na stopniu, siedzieli dwaj starcy. Rzucali kostką do gry i co chwila śmiali się hałaśliwie. Okoliczne domy były obskurne i dość dokładnie zapaskudzone przez ptaki. W smołowanych chodnikach roiło się od mniejszych i większych dziur, w których zbierała się woda. Gawrony i gołębie lawirowały pracowicie między słupami dymu z tysięcy kominów.