Выбрать главу

Do uszu Isaaca docierały strzępy rozmów.

– …i on chce stivera za coś takiego?!…

– …zniszczył maszynę, ale przecież on zawsze był pizdą…

– …nie mów o tym nikomu, ale…

– …dopiero w następną dokotę, a ona już dostała cały kryształ…

– …barbarzyństwo, mówię ci, pieprzone barbarzyństwo i tyle…

– …ku pamięci? Niby czyjej?!…

„Andreja” – pomyślał nagle Isaac, najzupełniej bez powodu. Po chwili znowu zaczął nasłuchiwać.

Strumień słów nie słabł ani na chwilę. Niektóre pochodziły z nieznanych Isaacowi języków; w innych rozpoznawał perricki i fellidzki oraz charakterystyczne, zawiłe frazy rodem z Dolnego Cymek. Były i inne.

Nie chciał wyjeżdżać z tego miasta.

Westchnął ciężko i odwrócił się. Lin nadal spała, zwinięta w kłębek na podłodze.

Zobaczył jej piersi, rysujące się wyraźnie pod zniszczoną koszulą. Spódnica zawinęła się wysoko, odsłaniając uda. Isaac odwrócił głowę.

Odkąd uwolnili Lin, już dwa razy zdarzyło mu się pod naciskiem jej ciepłego ciała ocknąć ze snu z potężnym wzwodem. Gładził wtedy dłonią krągłość jej bioder i sięgał dalej, między rozłożone nogi. W miarę jak senność rozpływała się niczym poranna mgła, sztywność członka stawała się coraz trudniejsza do zniesienia. Wiedziony instynktem, nie zważając na obecność Derkhan i Yagharka, Isaac wspiął się na rozgrzaną snem Lin, która właśnie zaczynała się budzić. Szeptał do niej czule i tłumaczył powoli, co zamierza zrobić, aż nagle odchylił się gwałtownie, gdy zobaczył chaotyczne znaki kreślone w powietrzu przez jej ręce. Przypomniał sobie, co jej zrobiono.

Ocierała się o niego, przestawała i znowu zaczynała („Jak kapryśna suczka” – pomyślał wtedy z odrazą), trochę podniecona, ale wyraźnie zdezorientowana. Ta część jestestwa Isaaca, którą kierowała żądza, pragnęła kontynuować grę, ale ciężar rozpaczy przeważył i nagły wzwód zniknął równie szybko, jak się pojawił.

Z początku Lin wyglądała na zawiedzioną i urażoną, a potem, zupełnie niespodziewanie, ucieszyła się i z radością objęła swojego mężczyznę. Wreszcie skuliła się, zrozpaczona, i – sądząc po emisji zapachów, które rozpoznawał Isaac – zaczęła płakać. Wkrótce potem spała już mocnym snem.

Isaac wyjrzał ponownie, żeby nasycić oczy dziennym życiem miasta. Rozmyślał o Rudgutterze i jego klice, o makabrycznym procederze Motleya i o zimnych analizach Rady Konstruktów, podstępnie pozbawionej dostępu do maszyny kryzysowej, który jej obiecano. Wyobrażał sobie ich wściekłość, kłótnie, sprzeczne rozkazy…

Podszedł wolno do swojej maszyny i przyjrzał się jej pobieżnie. Usiadł, rozłożył na kolanie kawałek papieru i zaczął liczyć.

Nie martwiło go to, że Rada Konstruktów mogłaby zbudować kopię jego instalacji. Nie była w stanie stworzyć czegoś takiego. Nie umiała obliczyć odpowiednich parametrów. Schemat maszyny kryzysowej pojawił się w głowie Isaaca w sposób naturalny, jako nagły przebłysk intuicji, z którego przez dobrych kilka godzin w ogóle nie zdawał sobie sprawy. Rada Konstruktów nie mogła się zdobyć na takie natchnienie. Fundamentalny model działania maszyny, jej przewodnia myśl, była czymś, czego Isaac w ogóle nie musiał zapisywać. A nawet gdyby to zrobił, nikt nie zrozumiałby jego notatek.

Isaac obrócił się nieco, by snop słonecznego światła padał na czysty papier.

*

Szare sterowce jak co dnia patrolowały przestworza, choć pewnie z mniejszym zapałem niż zwykle.

Dzień był piękny. Wydawało się, że wiatr od morza z każdą chwilą poprawia wizerunek błękitnego nieba.

Yagharek i Derkhan cieszyli się słońcem w odległych częściach miasta, próbując nie narażać się na zbytnie niebezpieczeństwa. Spacerowali z dala od zatłoczonych ulic, pełnych kłótliwych handlarzy i klientów.

Bezchmurne niebo przyciągnęło roje rozkrzyczanych ptaków i wyrmenów. Wszelkie latające istoty przysiadały grupami na wieżach świątyń, stromych dachach milicyjnych baz i na belkach wspierających napowietrzne tory, metodycznie pokrywając je białawym gównem. Wielkie stada krążyły spiralnym torem wokół wysokościowców w Ketch Heath i podobnych do szkieletów, zapomnianych wieżowców w Spatters.

Przemykały i nad Crow, klucząc w powietrzu jak zawsze unoszącym się wzdłuż ścian Dworca Perdido. Wrzaskliwe kawki tłoczyły się na stromiznach krytych wypaloną gliną i na betonowych, smołowanych połaciach płaskich dachów na tyłach olbrzymiego gmachu – także i na tej niewielkiej przestrzeni, która górowała nad sąsiednimi płaszczyznami. Ptasie odchody znaczyły białymi plamami niedawno wyszorowany, płaski dach, na którym zostały tylko ciemniejsze plamy w miejscach, gdzie rozlał się jakiś – być może żrący – płyn.

Latające towarzystwo obsiadło szczelnie nawet Szpikulec i Parlament.

Żebra, wyblakłe i spękane, starzały się w słońcu jakby szybciej. Ptaki przysiadały na gigantycznych, kostnych półkach i odlatywały niemal natychmiast, szukając bardziej przyjaznego schronienia w Mieście Kości. Prześlizgiwały się też nad długim, pomalowanym na czarno – ale i naznaczonym spalenizną – szeregiem połączonych domków, w sercu którego niejaki pan Motley rozpaczał nad nie dokończoną rzeźbą.

Mewy i głuptaki podążały wiernie za barkami wiozącymi śmieci i za łodziami rybackimi, które przemierzały wody Smoły i Wielkiej Smoły. Nurkowały raz po raz, czyhając na porzucone przez ludzi, a nadające się do zjedzenia resztki. Niektóre zawracały i kierowały się ku innym żerowiskom – ku stosom odpadków w Badside i targowi rybnemu na Polach Pelorusa. Szukając wytchnienia, przysiadały na okrytym glonami kablu, który wypełzał z wody na wysokości Spit Hearth. Przetrząsały śmietniska Stoneshell i szukały półżywych istot przedzierających się przez ziemię jałową Griss Twist. Grunt pod nimi pomrukiwał z cicha, przejmując wibrację od gęstej sieci ukrytych kabli.

Z odludnej części slumsów St Jabber’s Mound wyłoniła się i bez wysiłku wzbiła w niebo postać znacznie większa od ptasiej. Pożeglowała na imponującą wysokość ponad zachodnimi dzielnicami miasta. Z tej perspektywy gęsto splecione ulice i dachy wyglądały na kłąb egzotycznej pleśni w odcieniach khaki i szarości. Niesiona lekkim wiatrem istota minęła bez wysiłku aerostaty, wygrzewając się w słońcu wysoko ponad nimi. Utrzymując stałą prędkość, skierowała się na wschód i minęła jądro miasta, z którego – niczym pięć płatków gigantycznego kwiatu – wyrastały wiadukty linii kolejowych.

W przestworzach nad Sheck bandy znudzonych wyrmenów zabawiały się prymitywnymi akrobacjami. Szybująca postać minęła je w spokoju, niezauważona.

Nie spieszyła się; poruszała potężnymi skrzydłami z taką łatwością i w takim tempie, że nie można było mieć wątpliwości, iż byłaby w stanie bez trudu zwiększyć prędkość lotu nawet i dziesięciokrotnie. Przekroczyła linię Egzemy i zaczęła pomału opadać, chwilami śledząc buchające dymem pociągi linii Dexter. Podążała na wschód z rzadko widywanym w tych stronach majestatem. Obniżała lot, kierując się ku gąszczowi dachów i zręcznie wykorzystując unoszącą moc wyziewów z niezliczonych kominów.

Zmieniła nieco kierunek lotu opodal wielkich zbiorników z gazem w Echomire. Zatoczywszy łuk, prześliznęła się przez warstwy skażonego powietrza i pomknęła ku stacji Mog. Przeleciawszy pod wiaduktem zbyt szybko, by ktokolwiek zdążył ją zauważyć, zniknęła między domami dzielnicy Pincod.

*

Isaac nie zatracił się bez reszty w skomplikowanych obliczeniach.

Co kilka minut spoglądał na Lin, która we śnie poruszała ramionami i wierciła się jak bezradna larwa. Jego oczy były tak ponure, jakby nigdy nie gościła w nich radość.

Wczesnym popołudniem, gdy miał za sobą godzinę, może półtorej godziny pracy, usłyszał cichy klekot na podwórzu, a minutę później czyjeś kroki na schodach.

Zamarł, czekając, aż umilkną, aż przybysz skręci do pokoju któregoś z włóczęgów z dolnych pięter. Tak się nie stało. Kroki zbliżały się ku dwóm najwyższym kondygnacjom. Ucichły dopiero przed drzwiami izby, w której pracował.

Isaac wstrzymał oddech. Czuł, że serce bije mu na alarm. Rozejrzał się, w panice szukając pistoletu.

Rozległo się pukanie do drzwi. Isaac nie odpowiedział.

Po chwili ten, kto stał po drugiej stronie, zapukał ponownie – niezbyt mocno, ale rytmicznie i natarczywie. Grimnebulin podszedł do drzwi, starając się zachować ciszę. Kątem oka zauważył, że Lin nerwowo przewraca się na drugi bok, spłoszona niespodziewanym dźwiękiem.