Na schodach rozległ się głos: dziwny, chropawy, znajomy głos. Isaac nie zrozumiał ani słowa, ale zgrzytliwe, skrzeczące dźwięki pobudziły go do działania – sięgnął nagle do klamki, niespokojny, agresywny i gotów na wszelkie kłopoty. „Rudgutter przysłałby całą kompanię” – pomyślał, zaciskając dłoń na chłodnym metalu. „Pewnie któryś z tych łachudrów z dołu ruszył na żebry”. I choć sam nie wierzył w to wyjaśnienie, czuł dziwną pewność, że to nie milicja i nie ludzie Motleya.
Otworzył drzwi.
Na nieoświetlonych schodach, pochylony nieco do przodu, z przekrzywioną głową okrytą piórami podobnymi do suchych liści, z zagiętym dziobem przypominającym egzotyczną broń stał garuda.
Isaac od razu wiedział, że to nie Yagharek.
Skrzydła otaczały szczupłą postać jak aureola; ogromne i wspaniałe, porośnięte piórami w kolorze ochry i w odcieniach brązu.
Uczony zdążył już zapomnieć, jak wygląda garuda, który nie jest kaleką. Zapomnieć o prawdziwym majestacie olbrzymich, mocarnych skrzydeł.
W podświadomy, instynktowny sposób niemal natychmiast zorientował się, o co chodzi. Zanim zamienili choćby jedno słowo, po prostu wiedział.
Ułamek sekundy później ogarnęła go fala wątpliwości, potem wielki niepokój, następnie ciekawość i wreszcie ochota na zadanie całej serii pytań.
– Coś ty, kurwa, za jeden? – warknął. – I co tu, kurwa, robisz? Jak mnie znalazłeś? Po co… – umilkł, bo odpowiedzi pojawiły się same. Odruchowo cofnął się z progu, jakby chciał oddalić je od siebie.
– Grim… neb… lin. – Garuda miał poważne problemy z wypowiedzeniem jego nazwiska. To, co z siebie wydusił, brzmiało jak wezwanie demona. Isaac machnął ręką, zapraszając przybysza do pokoju. Zamknął drzwi i podparł je starym krzesłem.
Garuda stanął na środku pokoju w plamie słonecznego blasku. Grimnebulin przyglądał mu się nieufnie. Skóra nieznajomego była ciemniejsza niż Yagharka, a cętki na pierzastej głowie wyraźniej zaznaczone. Poruszał się z niewiarygodną ergonomią: stawiał szybkie i krótkie kroki, a kiedy stanął, zamarł niemal całkowicie, jeśli nie liczyć dyskretnych ruchów głowy i oczu.
Przez długą chwilę obcy wpatrywał się w śpiącą Lin. Podniósł wzrok dopiero wtedy, gdy Isaac westchnął ostentacyjnie.
– Coś ty za jeden? – spytał uczony. – Jak mnie znalazłeś, do cholery? „I co on zrobił” – dodał w myślach. „Mów, za co go osądziliście”.
Stali w sporej odległości od siebie: żylasty, muskularny garuda i tłusty, zwalisty człowiek. Pióra garudy błyszczały w słońcu. Isaac wpatrywał się w nie, czując przemożne zmęczenie. Miał wrażenie, że zdarzy się coś nieuchronnego, ostatecznego, coś, co wiązało się z przybyciem nieznajomego. Szczerze nienawidził garudy za to, że się zjawił.
– Jestem Kar’uchai – odparł garuda. Jego głos był przesiąknięty intonacją z Cymek znacznie bardziej, niż i tak trudne do zrozumienia charczenie Yagharka. – Kar’uchai Sukhtu-h’k Vaijhin-khi-khi. Konkretna Jednostka Kar’uchai Bardzo, Bardzo Szanowana.
Isaac czekał.
– Pytałem, jak mnie znalazłeś – powtórzył uparcie.
– Mam za sobą… daleką drogę, Grimneb… lin – odrzekł Kar’uchai. – Jestem yahj’hur… myśliwym. Moja wyprawa trwa już wiele dni. Tutaj poluję za pomocą… złota i papierowych pieniędzy… A moja zdobycz zostawia ślad plotek… i wspomnień.
„Co on zrobił?”
– Przybywam z Cymek. Poluję już… od Cymek.
– Nie do wiary, że nas znalazłeś – zauważył Isaac, nagle i nerwowo. Mówił szybko i agresywnie, nie mogąc otrząsnąć się z owego przeczucia nieuchronnego końca. – Ale skoro tego dokonałeś, to i milicja zrobi to prędzej czy później… – Uczony zaczął spacerować niespokojnie w tę i z powrotem. Wreszcie przyklęknął przy Lin, pogładził ją delikatnie i wziął głęboki wdech, żeby powiedzieć coś jeszcze.
– Przychodzę po sprawiedliwość – rzekł Kar’uchai, uprzedzając go minimalnie. Isaac czuł się tak, jakby ktoś go dusił. – Shankell – ciągnął Kar’uchai. – Morze Mizerne. Myrshock. – „Słyszałem już o tej podróży” – pomyślał ze złością Grimnebulin. „Nie musisz mi mówić”. – Polowanie trwa już tysiąc mil. Szukam sprawiedliwości.
– Yagharek jest moim przyjacielem – powiedział Isaac, z gniewem i smutkiem zarazem.
Kar’uchai kontynuował wątek, jakby nie usłyszał jego słów.
– Kiedy zauważyliśmy, że odszedł po… wykonaniu wyroku… wybór padł na mnie.
– Czego chcesz? – spytał Isaac. – Co zamierzasz z nim zrobić? Chcesz zabrać go ze sobą? Planujesz… no… obciąć mu coś jeszcze?
– Nie przychodzę po Yagharka – odparł Kar’uchai. – Przychodzę do ciebie.
– Grimnebulin popatrzył na niego ze zdziwieniem, a garuda kontynuował: – To od ciebie zależy, czy sprawiedliwość pozostanie sprawiedliwością… – Isaac nie wiedział, co odpowiedzieć na te słowa. „Co on zrobił?” – pomyślał niecierpliwie.
– Twoje nazwisko dotarło do mnie po raz pierwszy już w Myrshock – rzekł garuda. – Było na liście wśród innych. Ale tutaj lista zaczęła się kurczyć, aż wreszcie wszyscy pozostali przestali wchodzić w rachubę. Polowanie pozwoliło mi odkryć, że Yagharek i ty… jesteście ze sobą związani. Ludzie szeptali… o twoich badaniach. O latających potworach i maszynach taumaturgicznych. Yagharek odnalazł więc to, czego szukał. To, za czym przewędrował tysiąc mil. Mógłbyś zniweczyć sprawiedliwy wyrok, Grimneb’lin. A ja przychodzę, bo chcę cię prosić… żebyś tego nie robił. Rzecz była skończona. Yagharek został osądzony i ukarany. To wszystko. Nie sądziliśmy… nie wiedzieliśmy, że on może spróbować… i znaleźć sposób… na cofnięcie sprawiedliwości. Dlatego jestem tu i proszę cię: nie pomagaj mu latać.
– Yagharek jest moim przyjacielem – powtórzył spokojnie Isaac. – Przyszedł do mnie i zatrudnił mnie. Był hojny. Kiedy sprawy… skomplikowały się, potoczyły się nie po naszej myśli… zrobiło się naprawdę niebezpiecznie, a on wykazał odwagę i pomógł nam. Stał się częścią czegoś… czegoś niezwykłego. Zawdzięczam mu… życie – dodał, spoglądając przelotnie na Lin.
– Jestem jego dłużnikiem za to, że… Był gotów zginąć, wiesz? I naprawdę mógł zginąć, ale został z nami i… nie wydaje mi się, że moglibyśmy teraz rozmawiać, gdyby nie on. – Isaac mówił cicho, szczerze i z uczuciem. „Co on zrobił?” – Co on zrobił? – zapytał wreszcie na głos, pokonany.
– Jest winien – odpowiedział cicho Kar’uchai – kradzieży wyboru drugiego stopnia z kompletnym nieposzanowaniem.
– Ale co to znaczy?! – krzyknął Isaac. – Co on naprawdę zrobił? Czym jest ta pieprzona kradzież wyboru? Dla mnie to puste słowa!
– To jedyna zbrodnia, jaką znamy, Grimneb’lin – odrzekł Kar’uchai monotonnym, chrapliwym głosem. – Ukraść wybór to pozbawić kogoś możliwości wyboru… Zapomnieć o jego konkretnej sytuacji, uczynić go abstrakcyjnym, zapomnieć o tym, że wszyscy są elementami matrycy, że wszelkie czyny mają swoje konsekwencje. Nie wolno odbierać innej istocie możliwości wyboru… Przecież sama społeczność nie jest niczym innym, jak… sposobem na zapewnienie jednostkom… nam wszystkim… możliwości wyboru. – Kar’uchai wzruszył ramionami i wskazał ręką na otoczenie. – Włodarze waszego miasta… Mówią wciąż i mówią o jednostkach i ich prawach… a w istocie miażdżą je hierarchicznym systemem… aż wreszcie pozostaje im tylko jeden wybór: między trzema odmianami nędzy. My, mieszkańcy pustyni, mamy znacznie mniej. Czasem głodujemy, czasem odczuwamy pragnienie. Ale wszelkie wybory, jakich możemy dokonać, są dla nas dostępne. Chyba że ktoś się zapomni, że nie pomyśli o realiach cudzego życia, że zachowa się tak, jakby był samotną jednostką… Kradnąc pożywienie, odbiera innym możliwość wyboru: jeść czy nie jeść? Kłamiąc, że nie widział zwierzyny, odbiera innym szansę na udane polowanie. Atakując kogoś bez powodu, odbiera mu możliwość bycia nieposiniaczonym albo życia bez strachu. Dziecko, które kradnie płaszcz najbliższej osobie, aby nocą podchodzić zwierza… – ciągnął garuda – także odbiera jej wybór noszenia lub nienoszenia płaszcza, ale czyni to z poszanowaniem, może nawet z nadmiernym poszanowaniem. Inne kradzieże wiążą się jednak zazwyczaj z nieposzanowaniem. Zabić… ale nie na wojnie czy w samoobronie, tylko… zamordować, znaczy potraktować kogoś z tak kompletnym, absolutnym nieposzanowaniem, że pozbawia się go nie tylko wyboru „żyć lub nie żyć w danym momencie”, ale wszystkich wyborów, których ofiara mogłaby dokonać, gdyby żyła… Wybór rodzi wybór. Gdyby ofiara nie straciła prawa wyboru życia lub śmierci, być może podjęłaby decyzję, że będzie polować, łapać ryby w słonym bagnie, grać w kości, wyprawiać skóry, pisać wiersze albo gotować strawę… ale ta jedna, jedyna kradzież pozbawia ją wszystkich tych możliwości wyboru. I to właśnie jest kradzież wyboru najwyższego stopnia. Prawda jednak jest taka, że wszystkie kradzieże wyboru oznaczają ograniczenie czyjejś wolności nie tylko w czasie teraźniejszym, ale i w przyszłości. To, co zrobił Yagharek, było… ohydnym, straszliwym zapomnieniem. Kradzieżą drugiego stopnia.