Gdy tylko dostała to, czego chciała, wyszła w pośpiechu.
Atmosfera panująca w pełnej obłudy społeczności Kinken przyprawiała ją o mdłości.
Woźnica czekał tam, gdzie go zostawiła. Wskoczyła na swoje miejsce za jego plecami i gestem kazała mu ruszać na północny wschód.
„Rój Czerwonego Skrzydła, towarzystwo wzajemnej adoracji” – pomyślała. „Pamiętam was dobrze, wy świętoszkowate suki! Wiecznie gadacie o wspólnocie i wspaniałym roju kheprich, podczas gdy nasze siostry w Creekside zabijają się za parę ziemniaków. Nie macie absolutnie nic; ludzie nazywają was robalami, kupują wasze dzieła tanio, a jedzenie sprzedają wam drogo, ale ponieważ są i tacy, którzy mają jeszcze mniej, mienicie się dumnie obrończyniami tradycji kheprich! Ale beze mnie. Ubieram się tak, jak chcę, a moja sztuka należy wyłącznie do mnie”.
Lin odetchnęła z ulgą, gdy na mijanych przez wóz domach przestała dostrzegać organiczną zaprawę, a jedynymi kheprimi, które dostrzegała w tłumie, były podobne do niej renegatki.
Przejechali pod ceglanymi łukami Dworca Bazar Śliny dokładnie w chwili, gdy górą przetoczył się pękaty pociąg, porykujący niczym parowe, nieznośne dziecko. Skład pomknął w stronę serca Starego Miasta. Przesądna Lin poleciła woźnicy skierować wóz ku mostowi Barguest. Nie była to może najbliższa przeprawa przez Egzemę, siostrę Smoły, ale ta bardziej dogodna znajdowała się w Brock Marsh, trójkątnym skrawku Starego Miasta wciśniętym między dwie rzeki dokładnie tam, gdzie ich wody zlewały się, by popłynąć dalej jako Wielka Smoła. A właśnie tam, podobnie jak zastępy niezależnych naukowców, Isaac miał swoje laboratorium.
W zasadzie nie istniało ryzyko, że mógłby wypatrzyć Lin, zagubiony w labiryncie swych podejrzanych eksperymentów. Nie chcąc jednak nawet myśleć o takiej ewentualności, postanowiła skierować taksówkę w stronę dworca Gidd, za którym linia kolejowa Dexter biegnąca na wschód, wznosiła się coraz wyżej i wyżej ponad miastem.
„Jedź za pociągami” – poinstruowała woźnicę. Przebyli szerokie ulice dzielnicy West Gidd, by starożytnym i olbrzymim mostem Barguest przeprawić się nad Egzemą – czystszą i chłodniejszą rzeką spływającą spomiędzy szczytów Bezhek. Na drugim brzegu kazała zatrzymać wóz i zapłaciła za podróż, dodając hojny napiwek. Ostatnią milę postanowiła przebyć pieszo; wolała, by nikt nie był w stanie odtworzyć trasy jej podróży.
Spieszyła na spotkanie w cieniu Żeber, Szponów Miasta Kości, w Dzielnicy Złodziei. Za jej plecami niebo na moment zapełniło się ruchomymi sylwetkami: aerostat płynął majestatycznie na tle chmur, a wokół niego krążyły malutkie, skrzydlate figurki, budzące skojarzenia z delfinami igrającymi przy wielorybie. Nieco bliżej, po napowietrznym torze mknął pociąg. Kierował się ku centrum Nowego Crobuzon, ku węzłowi architektonicznej tkanki, w którym łączyły się wszystkie włókna tworzące miasto; gdzie pojedyncze tory milicyjnej sieci transportowej zbiegały się w Szpikulcu niczym nici pajęczej sieci; gdzie pięć największych linii kolejowych miasta znajdowało swój kres w niezwykłej, ogromnej fortecy z ciemnej cegły, gładzonego betonu, drewna, stali i kamienia, wzniesionej w brudnym sercu metropolii: w gmachu Dworca Perdido.
ROZDZIAŁ 3
W pociągu naprzeciwko Isaaca usiadła mała dziewczynka z ojcem – niezbyt schludnym dżentelmenem w meloniku i marynarce kupionej zapewne w sklepie z używaną odzieżą. Isaac starał się robić możliwie straszne miny za każdym razem, gdy dziecko spoglądało na niego.
Ojciec szeptał coś do dziewczynki i raz po raz zabawiał ją prestidigitatorskimi sztuczkami. Wcisnął jej w dłoń kamyk i szybko splunął na niego. Kamyk natychmiast zamienił się w żabę. Dziewczynka pisnęła z zachwytu nad oślizłym płazem i nieśmiało spojrzała na Isaaca. Uczony otworzył szeroko oczy i usta, udając kompletne oszołomienie, i wstał. Nie odrywał wzroku od towarzyszy podróży nawet wtedy, gdy otwierał drzwi wagonu i wysiadał na stacji Sly. Po chwili był już na dole i zagłębiał się w gęstwinę ulic, przeciskając się przez ciżbę w stronę Brock Marsh.
W wąskich i krętych zaułkach Dzielnicy Naukowej, najstarszej części miasta, ruch wozów i zwierząt pociągowych nie był zbyt wielki. Nie brakowało za to pieszych najróżniejszych ras, a także małych piekarni, pralni, warsztatów rzemieślniczych i wszelkich innych punktów usługowych, których potrzebowała każda społeczność. Były tu też puby i sklepy, a nawet wieża milicji – niewysoka, ale masywna, ulokowana na samym czubku klina Brock Marsh, w miejscu, gdzie łączyły się wody Smoły i Egzemy. Obdarte plakaty przylepione do kruszących się ścian reklamowały te same imprezy taneczne, ostrzegały przed tą samą ostateczną zagładą świata i namawiały do wspierania tych samych partii politycznych, co w pozostałych dzielnicach miasta. A jednak, mimo pozorów normalności, panowało tu swoiste napięcie, jakby wszyscy na coś czekali.
Borsuki – z racji swej legendarnej odporności na niebezpieczeństwa nauk ukrytych uznawane tradycyjnie za najlepszych towarzyszy specjalistów w tej dziedzinie – przemykały tu i ówdzie z listami zakupów w zębach, a ich gruszkowate ciała znikały raz po raz w specjalnych, przesłoniętych klapkami otworach w drzwiach sklepów. Ponad wystawami z grubego szkła niemal każdą budowlę wieńczyły zagospodarowane poddasza. Stare magazyny na brzegach obu rzek już dawno przebudowano. W zapomnianych piwnicach pozakładano świątynie pomniejszych bóstw. W wiekowych halach i najmniejszych nawet niszach architektonicznych gnieździli się ci, od których Dzielnica Naukowa wzięła swą nazwę: fizycy, chimeryści, biofilozofowie, teratolodzy, chymicy, nekrochymicy, matematycy, metalurdzy, szamani rasy vodyanoi oraz ci, których badania – tak jak w przypadku Isaaca – nie pasowały w stu procentach do żadnego z niezliczonych, ale precyzyjnie zdefiniowanych działów teorii.
Ponad dachami unosiły się dziwne obłoki. Łączące się nurty dwóch rzek płynęły leniwie, ale ich wody buzowały i parowały w miejscach, gdzie niesione prądem, bezimienne substancje chymiczne mieszały się, tworząc potężne związki. Ścieki z nieudanych eksperymentów, z fabryk, laboratoriów i kadzi alchymików łączyły się w mieszanki przypadkowych kombinacji. Woda w Brock Marsh miała nieprzewidywalne właściwości. Zdarzało się, że nieletni zbieracze złomu przeczesujący płytkie, muliste obrzeża nurtu wchodzili na dziwnie zabarwione plamy i znienacka zaczynali mówić dawno zapomnianymi językami, znajdowali szarańczę we włosach, lub ich ciała stawały się przezroczyste, aż wreszcie znikały bez śladu.
Isaac skręcił w Promenadę Umbry, pokrytą spękanymi kamiennymi płytami przerośniętymi bujnym zielskiem, a prowadzącą brzegiem spokojnego zakola rzeki. Na drugim brzegu Egzemy ujrzał Żebra, sterczące nad dachami Miasta Kości niczym gigantyczne kły, strzelające w niebo na setki stóp. Skręcając na południe, rzeka przyspieszała nieco. Pół mili dalej widać było wyspę Strack, hamującą prąd Egzemy w miejscu, gdzie spotykał się z nurtem Smoły i połączone wody skręcały mocno na wschód. Już od samych brzegów wyspy piętrzyły się na niej pradawne, kamienne gmachy i wieże Parlamentu. Nie było stopniowej zmiany, skarpy, roślin czy drobnych zabudowań; pionowe płaszczyzny obsydianu wznosiły się jakby wprost z wody, podobne do zamarzniętych fontann.
Chmury rozpraszały się z wolna, odsłaniając spłowiałe niebo. Isaac widział już czerwony dach swego warsztatu, wybijający się ponad okoliczne domostwa. Nieco bliżej miał jednak do zachwaszczonego podwórka lokalu, do którego zmierzał: do Konającego Dziecka. Blaty bardzo starych stolików, stojących w tym „ogródku”, pokrywała gruba warstwa wielobarwnych grzybów. Odkąd Isaac sięgał pamięcią, nikt nigdy nie siedział przy żadnym z nich.
Wszedł do środka. Wydawało się, że światło dało za wygraną w połowie drogi przez niemiłosiernie usmarowane okna – we wnętrzu panował półmrok. Ściany były nieozdobione, jeśli nie liczyć efektownych plam brudu. Nie było tłoku; jedynie kilka sylwetek najbardziej zapalonych pijaków pochylało się nad butelkami. Niektórzy z nich byli ćpunami, inni prze-tworzonymi, a jeszcze inni jednymi i drugimi: Konające Dziecko nie odrzucało nikogo. Grupka wychudłych młodzieńców leżała pokotem na jednym ze stołów, zapewne pod wpływem shazbahu, nasennika lub innego naparu. Jakaś kobieta ściskała kieliszek metalowymi szponami, z których buchała para i kapał na podłogę smar. Mężczyzna w kącie podniósł głowę znad miski z piwem i oblizał lisi pysk, który wszczepiono w jego twarz.
Isaac powitał dyskretnie stojącego przy drzwiach starca, Joshuę, na którym dokonano bardzo drobnego, ale i bardzo okrutnego prze-tworzenia. Był on swego czasu włamywaczem i został złapany na gorącym uczynku, jednak odmówił wydania swych kompanów. Sędzia skazał go za to na wieczne milczenie: mężczyźnie odjęto usta i zastąpiono je łatą jednolitego ciała. Nie chcąc do końca życia żywić się zupą podawaną rurą przez nos, Joshua wyciął sobie nowe usta. Ból omal nie przyprawił go o obłęd, a poszarpana szczelina w twarzy stała się wiecznie otwartą raną w zwiotczałej skórze.