– Ach tak, była świadkiem, zgadza się?
– Tak. Muszę jeszcze dziś po południu dostarczyć jej pewne dokumenty. Prokurator okręgowy zamierza oskarżyć kilka osób zamieszanych w sprawę i potrzebujemy jej podpisu na zeznaniu. Mogę z nią rozmawiać?
– Oczywiście. Proszę zaczekać. – Zastępca dyrektora zapytał kogoś o plan lekcji dziewczyny. Ashberry usłyszał coś o nieobecności. Po chwili w słuchawce ponownie odezwał się jego rozmówca. – Nie ma jej dzisiaj w szkole. Będzie w poniedziałek.
– Och, jest w domu?
– Chwileczkę…
Jakiś inny głos powiedział coś do administratora.
Proszę, pomyślał Ashberry.
Zastępca dyrektora wrócił do rozmowy.
– Jeden z jej nauczycieli przypuszcza, że dziś po południu może być w Columbii. Przygotowuje jakąś pracę.
– Na Uniwersytecie Columbia?
– Tak. Niech pan spróbuje się skontaktować z profesorem Mathersem. Niestety, nie znam imienia.
Administrator wydawał się bardzo zajęty, ale żeby mieć pewność, że nie zadzwoni do policji, aby go sprawdzić, Ashberry odparł obojętnym tonem:
– Chyba po prostu zadzwonię do funkcjonariuszy, którzy jej pilnują. Dziękuję.
– Do widzenia.
Ashberry odwiesił słuchawkę i przez chwilę patrzył na zatłoczoną ulicę. Chciał tylko zapytać o jej adres, lecz nadarzała się lepsza okazja; zastępca dyrektora nie wydawał się zaskoczony, gdy Ashberry wspomniał o ochronie, co oznaczało, że wciąż jej pilnują. Będzie musiał wziąć ten fakt pod uwagę. Zadzwonił do centrali Columbii, gdzie się dowiedział, że profesor Mathers jest na uczelni od pierwszej do szóstej.
Ciekawe, jak długo Geneva tam będzie? Miał nadzieję, że przez większą część dnia. Miał jeszcze dużo do zrobienia.
O wpół do piątej po południu William Ashberry jechał swoim bmw M5 przez Harlem, rozglądając się wokół. Nie myślał o dzielnicy w kategoriach rasowych czy kulturalnych. Widział drzemiące w niej możliwości. Oceniał wartość człowieka wyłącznie na podstawie zdolności do terminowej spłaty długów, a z punktu widzenia własnych interesów głównie na podstawie tego, czy ktoś potrafił wysupłać na czas ratę dzierżawną albo ratę kredytu hipotecznego udzielonego na któreś z przedsięwzięć budowlanych w Harlemie finansowanych przez bank Sanforda. Nieważne, czy kredyt brał Murzyn, Latynos, biały czy Azjata, diler narkotyków czy szef agencji reklamowej… jeśli co miesiąc podpisywał czek.
Na Sto Dwudziestej Piątej minął budynek remontowany przez swój bank. Graffiti już zeskrobano, dom wypatroszono, na parterze leżały materiały budowlane. Dawnych lokatorów zachęcono do przeprowadzki. W przypadku niektórych trzeba było użyć mocniejszych środków perswazji, aby zrozumieli, że powinni jednak opuścić dom. Mimo że prace miały się zakończyć dopiero za pół roku, podpisano już kilka umów na wynajem za bardzo wysokie czynsze.
Ashberry skręcił w zatłoczoną ulicę handlową, patrząc na sprzedawców. Nie mieli tego, czego potrzebował. Kontynuował poszukiwania – ostatnie zadanie dzisiejszego bardzo intensywnego popołudnia. Po wyjściu z biura Fundacji Sanforda bankier pomknął do swojego domu weekendowego w New Jersey. Tam otworzył szafkę na broń i wyciągnął dwulufową śrutówkę. W garażu odpiłował część luf, skracając broń do czterdziestu centymetrów – okazało się to zaskakująco ciężką pracą, która kosztowała go pół tuzina brzeszczotów. Wrzucając odcięte lufy do stawku za domem, Ashberry przystanął i spojrzał na taras, gdzie w przyszłym roku miał się odbyć ślub jego najstarszej córki, kiedy dziewczyna ukończy Vassar.
Stał dość długo, przyglądając się blaskowi słońca tańczącemu na zimnej niebieskiej powierzchni wody. Potem załadował obrzyna, razem z kilkunastoma nabojami włożył go do kartonowego pudła i przykrył starymi książkami, gazetami i czasopismami. Nie potrzebował innych rekwizytów; profesor i Geneva nie zdążą nawet zajrzeć do pudła.
Ubrany w niedobrane do siebie spodnie i marynarkę, z zaczesanymi do tyłu włosami i w tanich okularach do czytania – w najlepszym przebraniu, jakie mógł wymyślić – Ashberry wrócił przez most Waszyngtona do Harlemu, gdzie szukał teraz ostatniego rekwizytu.
No, nareszcie…
Zaparkował i wysiadł z samochodu. Podszedł do sprzedawcy i kupił kufie, muzułmańskie nakrycie głowy. Handlarz nie zdradził najmniejszych oznak zdziwienia. Ashberry wziął kufie dłońmi w rękawiczkach (jeszcze raz dziękuję, Thompson) i wrócił do samochodu. Kiedy nikt go nie widział, pochylił się i przejechał kufie po ziemi za budką telefoniczną, gdzie, jak przypuszczał, w ciągu dnia musiało stać wiele osób. Do czapeczki przyczepi się ziemia i inne ślady – przy odrobinie szczęścia może nawet czyjś włos – które powinny dać policji więcej fałszywych dowodów na udział terrorystów w zbrodni. Wnętrzem kufii przetarł słuchawkę telefonu, aby zebrać ślinę i pot do analizy DNA. Następnie wrzucił ją do kartonu, wsiadł do auta i pojechał na Morningside Heights do kampusu uniwersyteckiego.
Znalazł budynek, w którym mieściło się biuro Mathersa. Zauważył zaparkowany przed nim radiowóz i siedzącego w nim policjanta, który bacznie rozglądał się po ulicy. A więc dziewczyna nadal miała ochronę.
Ashberry uznał, że powinien sobie poradzić. Wychodził cało z gorszych opresji – na ulicach południowej Filadelfii i w salach konferencyjnych na Wall Street. Największą przewagę daje zaskoczenie – jeżeli robi się coś nieoczekiwanego, znacznie zwiększa się własne szanse.
Nie zatrzymując się, pojechał dalej, zawrócił i zaparkował za budynkiem, gdzie samochód był dobrze ukryty i ustawiony przodem w stronę autostrady, by mógł stąd jak najszybciej uciec. Ashberry wysiadł i rozejrzał się wokół. Tak, powinno się udać. Podejdzie z boku i wśliźnie się przez drzwi do środka, kiedy policjant będzie patrzył w drugą stronę.
Natomiast ucieczka… budynek miał tylne wyjście. I dwa okna na parterze. Jeśli gliniarz wbiegnie do środka, gdy tylko usłyszy strzały, Ashberry zastrzeli go z okna od frontu. Powinien zdążyć podrzucić kufie i wrócić do samochodu, zanim zjawi się więcej policji.
Znalazł automat telefoniczny. Zadzwonił do centrali.
– Uniwersytet Columbia – usłyszał.
– Proszę z profesorem Mathersem.
– Chwileczkę.
Odezwał się głos z murzyńskim akcentem.
– Halo?
– Profesor Mathers?
– Przy telefonie.
Przedstawiając się jako Steve Macy, Ashberry wyjaśnił, że jest pisarzem z Filadelfii i zbiera materiały w Bibliotece Lehmana – instytucji uniwersyteckiej, której zbory poświęcone były naukom społecznym i dziennikarstwu (Fundacja Sanforda przekazała sporo pieniędzy różnym szkołom i bibliotekom. Ashberry chodził tam na imprezy charytatywne i mógł dokładnie opisać Bibliotekę Lehmana). Poinformował go, że jeden z bibliotekarzy powiedział mu o badaniach profesora Mathersa nad historią dziewiętnastowiecznego Nowego Jorku, w szczególności nad okresem Rekonstrukcji. Czy to prawda?
Profesor zaśmiał się zaskoczony.
– Istotnie, tym się zajmuję. Ale to nie dotyczy mojej pracy naukowej. Pomagam pewnej uczennicy. Właśnie u mnie jest.
Dzięki Bogu. Dziewczyna jeszcze tam była. Wreszcie z tym skończę i będę mógł spokojnie żyć.
Ashberry powiedział, że przywiózł z Filadelfii dużo materiałów. Czy profesor i jego podopieczna zechcą się z nimi zapoznać?
Mathers odparł, że bardzo chętnie, podziękował mu i spytał, kiedy ewentualnie pan Macy mógłby go odwiedzić.
Kiedy Bill Ashberry miał siedemnaście lat, przyłożył pewnego razu nóż do uda starszego sklepikarza, przypominając mu, że spóźnił się z opłatą za ochronę. Oświadczył mu, że jeśli natychmiast nie zapłaci całej sumy, zrobi mu po jednym nacięciu za każdy dzień zwłoki. Miał wówczas tak samo spokojny głos jak w tym momencie, gdy powiedział do Mathersa:- Dziś wieczorem wyjeżdżam, ale mógłbym wpaść teraz. Mógłby pan zrobić kopie. Ma pan ksero?