– Do muzeum? – odezwał się z powątpiewaniem Rhyme. – Dziwny wybór.
– Nie zwróciłyście uwagi, czy ktoś za wami dzisiaj szedł? – zapytał obu dziewczyn Sellitto.
– Jechałyżeśmy linią C, Ósmą Aleją – odrzekła Lakeesha. – Był szczyt… pełno ludzi. Nie widziałam żadnego dziwnego gościa. A ty?
Geneva pokręciła głową.
– A ostatnio? Nikt wam nie dokuczał? Nie zaczepiał was? Żadnej z nich nie przychodził na myśli nikt, kto mógłby stanowić zagrożenie. Geneva powiedziała zakłopotana:
– Właściwie mało kto za mną chodzi. Widzi pan, wolą raczej laski. Takie wytoczone.
– Wyfoczone?
– Znaczy odstawione – przetłumaczyła Lakeesha, która najwyraźniej była uosobieniem wytoczonej laski. Dziewczyna spojrzała chmurnie na Geneve. – No i po co tak gadasz? Nie zmulaj, dziewczyno.
Sachs popatrzyła na Rhyme’a, który marszczył brwi.
– Co o tym myślisz?
– Coś tu się nie zgadza. Obejrzyjmy dowody, dopóki Geneva tu jest. Może będzie nam mogła w czymś pomóc.
Dziewczyna pokręciła głową.
– A testy? – Pokazała zegarek.
– To nie potrwa długo – zapewnił ją Rhyme. Geneva spojrzała na koleżankę.
– Możesz jeszcze zdążyć na lekcję.
– Zostaje z tobom. Nie mogę siedzieć w klasie i sie martwić, co nie?
Geneva zaśmiała się drwiąco.
– Nie ma mowy. Lakeesha nie będzie panu potrzebna, prawda?
– zwróciła się do Rhyme’a.
Zerknął na Sachs, która pokręciła głową. Sellitto zapisał adres i numer telefonu dziewczyny.
– Gdybyśmy mieli jeszcze jakieś pytania, zadzwonimy.
– Zrób se wolne – powiedziała dziewczyna. – Olej i zostań w domu.
– Spotkamy się w szkole – odrzekła twardo Geneva. – Będziesz?
– Uniosła brew. – Na bank?
Dwa razy strzeliła gumą do żucia. Westchnęła.
– Na bank.
Przy drzwiach Lakeesha przystanęła i odwróciła się do Rhyme’a.
– Kiedy pan wstanie z tego wózka?
Nikt nie przerwał ani słowem niezręcznej ciszy, jaka zapadła po jej pytaniu. Niezręcznej zapewne dla wszystkich, ale nie dla Rhyme’a.
– Pewnie nieprędko – odpowiedział.
– To do dupy.
– Owszem – przytaknął Rhyme. – Czasem i tak bywa. Lakeesha ruszyła do korytarza w kierunku wyjścia. Usłyszeli:
– Kurde, uważaj, gościu. Trzasnęły drzwi.
Do laboratorium wszedł Mel Cooper, oglądając się za nastolatką ważącą co najmniej dwadzieścia kilogramów więcej od niego, która przed chwilą omal nie zwaliła go z nóg.
– Dobra – powiedział, nie zwracając się do nikogo w szczególności. – O nic nie pytam. – Zdjął zieloną wiatrówkę i przywitał wszystkich skinieniem głowy.
Szczupły, łysiejący mężczyzna, przed kilku laty pracujący jako kryminalistyk w departamencie policji w północnej części stanu Nowy Jork, uprzejmie, lecz stanowczo oświadczył kiedyś Rhyme’owi, który dowodził wówczas wydziałem kryminalistyki departamentu nowojorskiego, że jedna z jego analiz jest błędna. Ludzie, którzy wytykali mu błędy, budzili w Rhymie znacznie większy szacunek niż pochlebcy – oczywiście pod warunkiem że mieli rację, a Cooper ją miał. Rhyme natychmiast rozpoczął akcję mającą na celu przeniesienie technika do Nowego Jorku, która zakończyła się sukcesem.
Cooper był urodzonym naukowcem, a co ważniejsze, był urodzonym specjalistą nauk sądowych, a to duża różnica. Często uważa się kryminalistykę za dziedzinę związaną tylko z oględzinami miejsca zbrodni, podczas gdy w istocie dotyczy ona wszystkich aspektów kwestii dyskutowanych w sądzie. Dobry kryminalistyk musi przełożyć suche fakty na argumenty, z których będzie mógł skorzystać prokurator. Nie wystarczy na przykład ustalić obecność na domniemanym miejscu zbrodni materiału roślinnego kulczyby wronie oko – wykorzystywanej między innymi do tak niewinnych celów jak produkcja leku na zapalenie ucha. Prawdziwy specjalista taki jak Mel Cooper musi od razu wiedzieć, że z tej samej rośliny pochodzi strychnina, silnie trujący alkaloid.
Cooper wyglądał na maniaka gier komputerowych – mieszkał z matką, chodził w koszulach z madrasu i bawełnianych spodniach, a posturą przypominał Woody’ego Allena. Ale były to tylko pozory. Długoletnia dziewczyna Coopera była wysoką, olśniewającą blondynką. Oboje królowali na parkietach wielu sal balowych, często zdobywając pierwsze nagrody w konkursach tańca. Ostatnio zaczęli uprawiać skit i zajęli się produkcją wina (do której Cooper skrupulatnie stosował zasady fizyki i chemii).
Rhyme streścił mu sprawę, po czym zajęli się dowodami.
– Obejrzyjmy zestaw.
Wciągając lateksowe rękawiczki, Cooper zerknął na Sachs, która pokazała torebkę z narzędziami gwałciciela. Otworzył ją nad płachtą gazety – by nie stracić śladów zewnętrznych – i wyciągnął zestaw. Wszystkie przedmioty mieściły się w cienkim plastikowym woreczku. Na folii nie było żadnego logo sklepu, tylko rysunek uśmiechniętej żółtej twarzy. Technik otworzył torebkę, lecz zastygł w pół ruchu.
– Coś tu czuję. – Głęboko wciągnął powietrze. – Jakiś kwiatowy zapach. Co to jest? – Cooper podszedł z torebką do Rhyme’a i podsunął mu pod nos. Woń wydawała się znajoma, ale Rhyme nie umiał jej nazwać.
– Geneva?
– Słucham.
– Czy to zapach, który poczułaś w bibliotece? Dziewczyna powąchała.
– Tak, to ten.
– Jaśmin – oznajmiła Sachs. – Chyba jaśmin.
– Na tablicę – polecił Rhyme.
– Jaką tablicę? – zdziwił się Cooper, rozglądając się po pokoju. Przy każdej sprawie Rhyme kazał spisywać na białych tablicach listę dowodów znalezionych na miejscach zbrodni oraz profile sprawców.
– Trzeba zacząć nową – zarządził. – I musimy go jakoś nazwać. Niech ktoś podsunie jakieś imię.
Nikt nie miał żadnego pomysłu.
– Nie ma czasu na twórcze wzloty – powiedział Rhyme. – Dziś mamy dziewiąty października, prawda? Dziesięć, dziewięć. Niech będzie NS 109. Thom! Przyda się nam twój elegancki charakter pisma.
– Nie ma się co podlizywać – odrzekł asystent, wchodząc do laboratorium z drugim dzbankiem kawy.
– NS sto dziewięć. Tablica dowodów i profilu. Biały mężczyzna. Wzrost?
– Nie wiem – powiedziała Geneva. – Każdy wydaje mi się wysoki. Chyba metr osiemdziesiąt.
– Spostrzegawcza jesteś. Zapisz, Thom. Waga?
– Ani za gruby, ani za chudy. – Zamilkła na chwilę, zasępiając się. – Mniej więcej taki jak doktor Barry.
– Jakieś osiemdziesiąt kilogramów – ocenił Sellitto. – Wiek?
– Nie wiem. Nie widziałam jego twarzy.
– Głos?
– Nie zwróciłam uwagi. Chyba zwyczajny.
– Jasnobrązowe buty, ciemne spodnie, ciemna kominiarka – ciągnął Rhyme. – Zestaw w torebce pachnącej jaśminem. Sprawca też nim pachnie. Może to mydło albo płyn po goleniu.
– Zestaw? – spytał Thom. – Co masz na myśli.
– Zestaw gwałciciela – odrzekła Geneva. Zerknęła na Rhyme’a. – Nie musi się pan ze mną obchodzić jak z jajkiem. Jeżeli o to chodzi.
– Zgoda. – Rhyme skinął jej głową. – Idźmy dalej. – Zauważył, że Sachs spochmurniała, przyglądając się, jak Cooper unosi torebkę.
– Co się stało?
– Ta uśmiechnięta twarz. Na torebce. Co to za chory sukinsyn? Zdumiał go jej gniew.
– Sachs, przecież zdajesz sobie sprawę, że to dla nas dobra wiadomość.
– Dobra?
– To nam ogranicza liczbę sklepów do sprawdzenia. Łatwiej byłoby mieć logo konkretnego sklepu, ale i tak lepiej, niż gdyby to była niezadrukowana folia.
– Pewnie masz rację – odrzekła, krzywiąc się. – Ale mimo wszystko.
Mel Cooper przejrzał zawartość torebki. Najpierw wyciągnął kartę tarota. Przedstawiała człowieka wiszącego głową w dół, przywiązanego za nogę do szubienicy. Z jego głowy promieniowało światło. Na twarzy malowała się dziwna obojętność. Wyglądał, jakby nie odczuwał żadnego bólu. U góry widniała zapisana rzymskimi cyframi liczba dwanaście.