Nagle odezwał się jego asystent.
– Czy twoja nagła uczynność ma coś wspólnego z faktem, że trzeba będzie przełożyć wizytę w szpitalu?
– Oczywiście, że nie. Nawet przez chwilę o tym nie pomyślałem. Ale skoro o tym wspomniałeś, lepiej ją odwołajmy. Dobry pomysł, Thom.
– To nie mój pomysł – sam to zaaranżowałeś. Rzeczywiście, pomyślał. Mimo to obruszył się.
– Ja? A czy to ja napadam na ludzi na środkowym Manhattanie?
– Wiesz, co mam na myśli – odparł Thom. – Pojedziemy na badania i wrócimy, zanim Amelia zdąży obejrzeć to muzeum.
– W szpitalu może być tłok. Zresztą co ja mówię „może”. Zawsze jest.
– Zadzwonię do doktora Shermana i przełożę wizytę – zaproponowała Sachs.
– Lepiej odwołaj. Nie ma sensu przekładać. Nie wiadomo, ile to potrwa. Sprawca może być zorganizowanym przestępcą.
– Przełożę – powiedziała.
– Umów mnie z nim za jakieś dwa, trzy tygodnie.
– Zobaczę, kiedy będzie miał wolny termin – oświadczyła stanowczo.
Lecz Lincoln Rhyme potrafił być równie uparty jak jego partnerka.
– Potem będziemy się tym martwić. Teraz mamy gwałciciela na wolności. Kto wie, co teraz planuje. Prawdopodobnie znalazł sobie kogoś innego. Thom, zadzwoń do Mela Coopera i sprowadź go tutaj. Do roboty. Każda minuta zwłoki to prezent dla sprawcy. Co powiesz na takie wyrażenie, Lon? Zawsze byłeś dobry w genezie takich oklepanych zwrotów.
Rozdział 3
Iinstynkt.
Gliniarze z pieszych patroli wykształcają w sobie szósty zmysł, dzięki któremu potrafią rozpoznać człowieka ukrywającego broń. Weterani twierdzą, że wystarczy zobaczyć, jak porusza się podejrzany – i chodzi nie tyle o masę pistoletu, ile o ciążącą mu świadomość, że ma go przy sobie. Świadomość władzy, jaką daje.
I wiążące się z tym ryzyko, że zostanie przyłapany. Posiadanie broni bez pozwolenia w Nowym Jorku wiąże się z niespodzianką: automatycznym aresztowaniem. Nosisz ukrytą broń, czeka cię odsiadka. Proste.
Nie, Amelia Sachs nie była pewna, jak się tego domyśliła, ale wiedziała, że mężczyzna oparty o mur po drugiej stronie ulicy naprzeciw Muzeum Kultury i Historii Afroamerykańskiej jest uzbrojony. Paląc papierosa, z rękami skrzyżowanymi na piersi, przyglądał się policyjnej taśmie, błyskającym światłom, policjantom.
Sachs przywitał umundurowany funkcjonariusz departamentu nowojorskiego – tak młody, że musiał być nowy.
– Witam – powiedział. – Byłem pierwszy na miejscu. Właśnie… Sachs uśmiechnęła się i szepnęła:
– Nie patrz na mnie. Spójrz na tamtą stertę śmieci. Nowy w zdumieniu zamrugał oczami.
– Słucham?
– Na śmieci – powtórzyła przenikliwym szeptem. – Nie na mnie.
– Przepraszam, detektywie – odrzekł młody człowiek. Miał starannie przystrzyżone włosy, a na mundurze plakietkę z nazwiskiem „R. Pułaski”. Naszywka nie miała najmniejszego zadrapania ani wgniecenia.
Sachs wskazała na odpadki.
– Wzrusz ramionami. Wzruszył.
– Chodź ze mną. I cały czas patrz na śmieci.
– Czy tam jest…?
– Uśmiechnij się. – Ale…
– Ilu potrzeba gliniarzy, żeby wymienić żarówkę? – zapytała Sachs.
– Nie wiem – powiedział. – Hu?
– Ja też nie wiem. To nie żart. Ale zaśmiej się, jak gdybyś usłyszał świetną puentę.
Roześmiał się. Trochę nerwowo. Ale śmiech był prawdziwy.
– Patrz tam cały czas.
– Na odpadki? Sachs rozpięła żakiet.
– Teraz poważniejemy. Niepokoi nas ta kupa śmieci.
– Dlaczego…?
– Idziemy.
– W porządku. Nie śmieję się. Patrzę na śmieci.
– Dobrze.
Zwalisty mężczyzna z bronią wciąż wystawał przed budynkiem. Miał czterdzieści kilka lat i gładko ogoloną głowę. Sachs zobaczyła wybrzuszenie na jego biodrze wskazujące, że prawdopodobnie ma długi rewolwer, ponieważ wyraźnie rysowała się wypukłość bębenka.
– Sytuacja wygląda tak – cicho powiedziała do nowego. – Facet na godzinie drugiej, ma broń.
Na całe szczęście nowy – o sterczących jasnobeżowych włosach barwy karmelu – wciąż wpatrywał się w śmieci.
– Sprawca? Myśli pani, że to sprawca ataku?
– Nie wiem. Nic mnie to nie obchodzi. Obchodzi mnie tylko, że ma gnata.
– Co robimy?
– Idziemy dalej. Mijamy go, przyglądamy się śmieciom. Uznajemy, że nas nie interesują. Wracamy w stronę miejsca zdarzenia. Zwalniasz i pytasz mnie, czy chcę kawy. Mówię, że tak. Wtedy idziesz za róg z jego prawej. Facet będzie patrzył na mnie.
– Dlaczego ma patrzeć na panią? Powiew młodzieńczej naiwności.
– Po prostu będzie. Zawracasz. Podchodzisz do niego. Robisz trochę hałasu, chrząkasz czy coś w tym rodzaju. Odwraca się do ciebie. Wtedy staję za nim.
– Jasne, rozumiem… Powinienem wyciągnąć broń?
– Nie. Po prostu daj mu do zrozumienia, że jesteś i stań za nim.
– A jeżeli on wyciągnie swoją?
– Wtedy zrobisz to samo.
– A jak zacznie strzelać?
– Nie sądzę.
– Ale gdyby tak się stało?
– Wtedy strzelisz. Jak masz na imię?- Ronald. Ron.
– Jak długo jesteś w służbie?
– Trzy tygodnie.
– Poradzisz sobie. Idziemy.
Z zaniepokojeniem zbliżyli się do sterty śmieci. Po chwili uznali jednak, że nie stanowi zagrożenia i zawrócili. Pulaski nagle przystanął.
– Może kawy, detektywie?
Szarżował w swojej roli – nigdy nie zostałby zaproszony do programu „Inside the Actor’s Studio” – ale w sumie zabrzmiało to dość wiarygodnie.
– Chętnie, dzięki.
Zawrócił, ale znów się zatrzymał.
– Z cukrem czy bez? – krzyknął.
– Hm, z cukrem – odrzekła.
– Ile porcji cukru? Chryste Panie…
– Jedną.
– Dobra. A może ciastko?
Już, spokojnie, mówiły jej oczy.
– Dzięki, wystarczy kawa.
Odwróciła się w kierunku miejsca zdarzenia, czując, że uzbrojony mężczyzna przygląda się jej długim rudym włosom związanym w koński ogon. Jego wzrok prześliznął się po jej biuście i pośladkach.
Dlaczego ma patrzeć na panią?
Po prostu będzie.
Sachs szła w stronę muzeum. Zerknęła na odbicie w oknie po drugiej stronie ulicy. Kiedy wzrok człowieka z papierosem powędrował w kierunku Pułaskiego, szybko zawróciła i podeszła, rozchylając żakiet gestem rewolwerowca odsuwającego połę płaszcza, by móc w każdej chwili szybko wyciągnąć glocka.
– Niech pan trzyma ręce tak, żebym je widziała – powiedziała stanowczym tonem.
– Proszę robić, co pani mówi. – Pulaski stanął po drugiej stronie, kładąc dłoń blisko broni.
Mężczyzna zerknął na Sachs.
– Niezła robota.
– Proszę nie ruszać rękami. Ma pan broń?
– Tak – odparł mężczyzna. – I to większą niż miałem na Trzydziestym Piątym.
Numer oznaczał posterunek policji. Facet był byłym gliną. Prawdopodobnie.
– Pracuje pan w ochronie?
– Zgadza się.
– Niech pan pokaże licencję. Lewą ręką, jeśli można prosić. Prawa niech zostanie tam, gdzie jest.
Mężczyzna wyciągnął portfel i podał jej. Pozwolenie na broń i licencja pracownika ochrony były w porządku. Mimo to Sachs połączyła się z centralą i sprawdziła jego dane. Był czysty.
– Dzięki. – Uspokojona Sachs oddała mu dokumenty.
– Nie ma sprawy, detektywie. Zdaje się, że macie jakieś zdarzenie. – Wskazał radiowozy blokujące ulicę przed muzeum.
– Zobaczymy – odrzekła wymijająco. Ochroniarz schował portfel.