– Czego?
– Na przykład strzałów, jakie facet do mnie odda. Ale chyba byłoby lepiej, gdybyś najpierw usłyszał kroki albo szczęk ładowania broni.
– Czyli mam pilnować tyłów? Mrugnęła do niego i ruszyła w głąb sali.
A więc jest z kryminalistycznego, pomyślał Thompson Boyd, obserwując kobietę, która chodziła tam i z powrotem po bibliotece, oglądając podłogę, szukając odcisków palców, śladów czy czegoś jeszcze. Nie martwił się, że coś znajdzie. Jak zawsze był ostrożny.
Thompson stał w oknie na szóstym piętrze budynku przy Pięćdziesiątej Piątej naprzeciwko muzeum. Po ucieczce dziewczyny zrobił koło, skręcając w dwie przecznice, wszedł do budynku i wspiął się po schodach na korytarz, skąd patrzył teraz na ulicę.
Kilka minut temu miał drugą okazję, by zabić dziewczynę; przez chwilę stała na ulicy przed muzeum, rozmawiając z policjantami. Ale było wokół niej za dużo glin, by mógł strzelić i bezpiecznie się wycofać. Zdążył jej jednak zrobić zdjęcie za pomocą telefonu komórkowego, zanim wsadzono ją razem z koleżanką do radiowozu, który pomknął na zachód. Poza tym Thompson miał tu jeszcze coś do zrobienia, dlatego zajął dogodny punkt obserwacyjny.
Z czasów spędzonych w więzieniu Thompson sporo wiedział o stróżach prawa. Potrafił bez trudu rozpoznać leniwych, zastraszonych, głupich i łatwowiernych. Potrafił także rozpoznać utalentowanych i inteligentnych gliniarzy, którzy stanowili zagrożenie.
Takich jak kobieta, na którą teraz patrzył.
Zakrapiając wiecznie szczypiące oczy, Thompson odkrył, że ciekawi go policjantka w białym kombinezonie. Podczas przeszukania sali miała w oczach niezwykłe skupienie, jakąś nabożność, którą czasem Thompson widział u swojej matki w kościele.
Na chwilę stracił ją z oczu, lecz pogwizdując cicho, wciąż spoglądał przez okno. Wreszcie kobieta znów zjawiła się w polu widzenia. Zauważył dokładność, z jaką wszystko robiła, jak ostrożnie chodziła, jak delikatnie podnosiła i badała różne przedmioty, by nie uszkodzić dowodów. Innego mężczyznę ujęłaby jej uroda i smukła figura; nawet przez kombinezon można było dostrzec zarys jej ciała. Ale on jak zwykle był daleki od podobnych myśli. Mimo to zdawało mu się, że jej widok wywołuje w nim nieokreślone uczucie przyjemności.
Wróciło jakieś dawne wspomnienie… Zmarszczył brwi, przyglądając się, jak kobieta chodzi tam i z powrotem, tam i z powrotem… Tak, już wiedział. Ruch przypomniał mu grzechotniki rogate, które pokazywał mu ojciec, gdy chodzili na polowania albo na spacer po teksańskich piaskach niedaleko ich przyczepy za Amarillo.
Popatrz na nie, synu. Wspaniały widok, nie? Ale nie podchodź za Misko. Mogą cię zabić jednym pocałunkiem.
Oparł się o ścianę, obserwując kobietę w bieli, która poruszała się tam i z powrotem, tam i z powrotem.
Rozdział 4
Jak to wygląda, Sachs?
– Dobrze – powiedziała do Rhyme’a przez radio.
Właśnie kończyła obchód po siatce; była to metoda oględzin miejsca zbrodni polegająca na chodzeniu w podobny sposób jak przy koszeniu trawnika – z jednego końca na drugi, a potem z powrotem wzdłuż równoległej linii. Następnie powtarzało się to samo, ale chodząc w kierunku prostopadłym do toru pierwszego przeszukania. Równocześnie należało oglądać miejsce od podłogi do sufitu. W ten sposób miało się pewność, że został sprawdzony cal po calu każdy zakamarek. Korzystano z kilku metod oględzin miejsc zbrodni, lecz Rhyme zawsze się upierał przy siatce.
– „Dobrze” to znaczy? – spytał zirytowany. Rhyme nie lubił uogólnień, które nazywał „miękką oceną”.
– Zapomniał zestawu gwałciciela – odparła. Połączenie radiowe stanowiło dla Rhyme’a przede wszystkim namiastkę fizycznej obecności na miejscu zbrodni.
– Naprawdę? Może da się go zidentyfikować na tej podstawie tak łatwo, jakby zostawił portfel. Co tam jest?
– Dziwna sprawa, Rhyme. Z typowych narzędzi jest taśma izolacyjna, składany nóż, prezerwatywy. Ale jest jeszcze karta tarota. Z rysunkiem gościa wiszącego na szafocie.
– Ciekawe, czy to prawdziwy świr, czy tylko kogoś naśladuje – zastanawiał się na głos Rhyme. Wielu morderców pozostawiało na miejscach zbrodni karty tarota i inne okultystyczne pamiątki; ostatnio najbardziej znanym przykładem była sprawa snajperów w Waszyngtonie sprzed kilku lat.
– Dobra wiadomość jest taka, że wszystko trzymał w estetycznej plastikowej torebce – ciągnęła Sachs.
– Wspaniale.
Sprawcy pamiętali o wkładaniu rękawiczek na miejscu zbrodni, często jednak zapominali o odciskach na przedmiotach, które mieli ze sobą podczas popełniania przestępstwa. Wyrzucone opakowanie po prezerwatywie doprowadziło do skazania niejednego gwałciciela, mimo że skrupulatnie zadbał, by nie zostawić na miejscu zbrodni odcisków palców ani własnych płynów ustrojowych. Tym razem, nawet jeśli niedoszły zabójca pamiętał o wytarciu taśmy, noża i prezerwatyw, możliwie, że zapomniał usunąć odciski z folii.
Sachs włożyła ją do papierowej torebki – papier był na ogół lepszy do przechowywania dowodów – i odłożyła na bok.
– Zostawił to na regale niedaleko stolika, przy którym siedziała dziewczyna. Poszukam ukrytych odcisków. – Posypała półki proszkiem fluorescencyjnym, nałożyła pomarańczowe gogle i oświetliła regały źródłem światła zmiennego. Lampy tego rodzaju pozwalają ujawnić ślady krwi, nasienia i odciski palców, które w zwykłym świetle pozostają niewidoczne. Przesuwając lampę tam i z powrotem, powiedziała do mikrofonu: – Nie ma odcisków. Ale widzę, że nosi lateksowe rękawiczki.
– Ach, to dobrze. Z dwóch powodów. – W głosie Rhyme’a zabrzmiał belferski ton.
Z dwóch? – zdziwiła się. Jeden od razu przyszedł jej na myśl. Gdyby udało się zdobyć rękawiczkę, mogliby zdjąć odcisk z jej wewnętrznej strony (o tym sprawcy często zapominali). Ale drugi powód?
Zapytała go.
– To oczywiste. Prawdopodobnie jest notowany, tak więc kiedy znajdziemy odcisk, AFIS powie nam, kto to jest.
Stanowe systemy informacji daktyloskopijnej i zintegrowany system AFIS należący do FBI były komputerowymi bazami danych, dzięki którym identyfikacja trwała zaledwie kilka minut. W dawnych czasach ręczne badania mogły się ciągnąć przez wiele dni, a nawet tygodni.
– Jasne – powiedziała Sachs, stropiona oblaniem testu.
– Co jeszcze składa się na ocenę „dobrze”?
– Wczoraj wieczorem nawoskowali podłogę.
– A atak nastąpił dzisiaj rano. Czyli masz dobre tło dla odcisków stóp.
– Aha. Są wyraźne. – Przyklęknęła, aby zdjąć elektrostatyczny obraz podeszwy. Była prawie pewna, że ślady pozostawił sprawca; wyraźnie widziała, że prowadziły do stolika Genevy, gdzie poprawił pozycję ciała, by mocniej chwycić pałkę i zadać cios, a potem biegły przez środek sali, którędy dziewczyna uciekła. Sachs porównała ślady z tymi, które zostawił jedyny poza sprawcą i dziewczyną człowiek, przebywający tu dziś rano: wyglansowane na błysk służbowe buty Rona Pułaskiego miały zupełnie inny wzór protektora.
Opowiedziała Rhyme’owi o fortelu Genevy z manekinem i jej ucieczce. Zaśmiał się, słysząc o jej pomysłowości.
– Rhyme – dodała – naprawdę mocno ją uderzył, to znaczy manekin. Jakimś tępym narzędziem. Tak mocno, że pekł plastik pod czapką. Potem chyba się wściekł, że dał się nabrać. I rozwalił czytnik mikrofiszek.
– Tępym narzędziem – powtórzył Rhyme. – Możesz zrobić odcisk? Gdy Rhyme dowodził jednostką zabezpieczania miejsc zbrodni w departamencie, przed wypadkiem zbudował ogromną bazę danych, które miały pomóc w identyfikacji dowodów i śladów mechanoskopijnych znalezionych na miejscach zdarzeń. Zbiór materiałów porównawczych dotyczących tępych narzędzi obejmował setki zdjęć śladów po uderzeniach na skórze i innych powierzchniach, zadanych przeróżnymi przedmiotami – od kluczy do kół przez ludzkie kości po bryły lodu. Ale obejrzawszy dokładnie manekin i rozbity czytnik, Sachs powiedziała: