Zorientowała się, że Amelia uważnie się jej przygląda.
– Co teraz zamierzasz robić? – spytała policjantka.
Geneva zerknęła na ojca. Co teraz będzie? Zjawił się wprawdzie jej rodzic, ale okazał się byłym skazańcem, który w ogóle nie powinien przebywać w mieście. Pewnie będą ją próbowali umieścić w rodzinie zastępczej.
Amelia spojrzała na Lincolna Rhyme’a.- Dopóki wszystkiego nie wyjaśnimy, może zróbmy tak, jak planowaliśmy. Niech Geneva na jakiś czas zostanie tutaj.
– Tutaj? – zdziwiła się dziewczyna.
– Twój ojciec musi wrócić do Buffalo i załatwić kilka spraw. Zamieszkanie z nim i tak nie wchodziło w grę, pomyślała Geneva, ale się nie odezwała.
– Doskonały pomysł – odezwał się Thom. – Chyba tak właśnie zrobimy. – Jego głos brzmiał bardzo stanowczo. – Zostaniesz tutaj.
– Zgadzasz się? – spytała Genevy Amelia.
Geneva nie była pewna, dlaczego chcą, żeby została. Z początku była podejrzliwa. Ale wciąż musiała sobie powtarzać, że po tylu latach samotnego życia podejrzliwość towarzyszy jej nieodłącznie jak cień. Przyszło jej na myśl, że w jej sytuacji należy zastosować inną zasadę: przyjmujesz swoją rodzinę taką, jaka jest.
Dwaj konwojenci wprowadzili do laboratorium Rhyme’a skutego Thompsona Boyda i wyszli, pozostawiając go policjantom. Geneva znów była na górze, tym razem pod opieką Barbe Lynch.
Kryminalistyk rzadko spotykał się oko w oko ze sprawcą. W swojej pracy pasjonował się tylko samym procesem śledztwa i pościgu, nie zależało mu natomiast na osobistym kontakcie z podejrzanym. Nie miał ochoty triumfować nad schwytanym człowiekiem. Nie mogły go poruszyć tłumaczenia ani błagania, groźbami się nie przejmował.
Teraz jednak musiał zyskać absolutną pewność, że Genevie Settle nic już nie grozi. Chciał sam ocenić przeciwnika.
Boyd, z zabandażowaną i posiniaczoną twarzą po konfrontacji z Sachs, rozejrzał się po laboratorium, patrząc na sprzęt i tablice dowodów.
Potem na wózek.
Jego mina nie zdradzała żadnych emocji, żadnego cienia zaskoczenia czy zainteresowania. Nawet wówczas, gdy skinął głową Sachs. Jak gdyby zapomniał, jak tłukła go kamieniem.
Ktoś spytał Boyda, jak to jest siedzieć na krześle elektrycznym. Powiedział, że nic nie czuł. Był tylko „jakiśodrętwiały”. Pod koniec często to powtarzał. Był odrętwiały.
– Jak mnie znaleźliście? – zapytał.
– Na podstawie paru rzeczy – odparł Rhyme. – Po pierwsze, podrzuciłeś na miejscu zbrodni niewłaściwą kartę tarota. Nasunęła mi na myśl egzekucję.
– Wisielec – powiedział Boyd, kiwając głową. – Racja. Nie pomyślałem o tym. Po prostu groźnie wyglądała. Miała was zmylić.
– Ale twoje nazwisko zdradził nam twój nawyk – ciągnął Rhyme.
– Nawyk?
– Gwizdania.
– Fakt, gwiżdżę. Przy pracy staram się tego nie robić. Ale czasem się zapominam. A więc rozmawiał pan z…
– Tak, z paroma osobami z Teksasu.
Kiwając głową, Boyd spojrzał na Rhyme’a zaczerwienionymi oczami.
– Czyli dowiedział się pan o Charliem Tuckerze? Żałosna karykatura człowieka. Uprzykrzał moim ludziom ostatnie chwile na ziemi. Opowiadał im, jak się będą smażyć w piekle, gadał różne bzdury o Jezusie i tak dalej.
Moim ludziom…
– Czy Bani Ibn Dahab był twoim jedynym zleceniodawcą? – spytała Sachs.
Popatrzył na nią z autentycznym zdumieniem; była to chyba pierwsza emocja, jaka odbiła się na jego twarzy.
– Skąd… – zaczął, lecz zaraz zamilkł.
– Bomba wybuchła za wcześnie. Albo postanowił skończyć ze sobą.
Przecząco pokręcił głową.
– Nie, nie był zamachowcem-samobójcą. Musiał ją zdetonować przez przypadek. Nieostrożny był z niego gość. Narwany. Nie przestrzegał zasad. Pewnie za wcześnie ją uzbroił.
– Jak go poznałeś?
– Zadzwonił do mnie. Zdobył nazwisko od kogoś w więzieniu. Z Narodu Islamu.
A więc tu kryła się zagadka. Rhyme zachodził w głowę, jak strażnik z teksańskiego więzienia nawiązał kontakt z muzułmańskimi terrorystami.
– Ci Arabowie to wariaci – mówił Boyd. – Ale mają pieniądze.
– A Jon Earle Wilson? To on skonstruował bombę?
– Tak, Jonny. – Pokręcił głową. – O nim też już wiecie? Nie ma co, znacie się na rzeczy.
– Gdzie on jest?
– Nie wiem. Dzwoniliśmy do siebie z automatów i zostawialiśmy wiadomości w poczcie głosowej. Spotykaliśmy się w publicznych miejscach. Nigdy nie zamieniliśmy więcej niż parę słów.
– W sprawie Ibn Dahaba i zamachu porozmawia z tobą FBI. My chcemy cię tylko zapytać o Geneve. Czy ktoś jeszcze chce jej zrobić krzywdę?
Boyd pokręcił głową.
– Z tego, co wiem, Ibn Dahab działał sam. Podejrzewam, że kontaktował się z kimś na Bliskim Wschodzie, ale z nikim stąd. Nikomu nie ufał. – Teksański akcent pojawiał się i znikał, jak gdyby Boyd przez lata próbował się go pozbyć.
– Jeżeli kłamiesz – powiedziała groźnie Sachs – jeżeli coś się jej stanie, zrobimy wszystko, żeby ci uprzykrzyć resztę życia.
– Jak? – szczerze zainteresował się Boyd.
– Zabiłeś bibliotekarza, doktora Barry’ego. Zaatakowałeś i usiłowałeś zabić funkcjonariuszy policji. Za każde z tych przestępstw grozi ci dożywocie. Badamy też sprawę śmierci pewnej dziewczyny, która wczoraj wpadła pod autobus na Canal Street. Ktoś ją popchnął akurat wtedy, gdy uciekałeś z Elizabeth Street. Pokazujemy twoje zdjęcie świadkom. Nigdy nie wyjdziesz z więzienia. Wzruszył ramionami.
– To nie ma znaczenia.
– Nic cię to nie obchodzi? – zapytała Sachs.
– Wiem, że mnie nie rozumiecie. Nie mam wam tego za złe. Ale nie przejmuję się więzieniem. Niczym się już nie przejmuję. Nie możecie mnie poruszyć, bo już jestem martwy. Nie ma znaczenia, czy kogoś zabijam, czy ratuję. – Popatrzył na Amelię Sachs, napotykając jej wzrok. – Znam to spojrzenie – powiedział. – Zastanawia się pani, co za bestia we mnie siedzi. A prawda jest taka, że stałem się taki przez was.
– Przez nas?
– Och, tak… Zna pani mój zawód.
– Funkcjonariusz nadzorujący egzekucję – rzekł Rhyme.
– Właśnie. Opowiem wam coś o tej pracy. Można znaleźć nazwisko każdego człowieka straconego z mocy prawa Stanów Zjednoczonych. Jest ich bardzo dużo. Można znaleźć nazwiska wszystkich gubernatorów, którzy czekali do północy, żeby złagodzić karę, jeżeli mieli taki kaprys. Można znaleźć nazwiska wszystkich ofiar zamordowanych przez skazanych i prawie wszystkie nazwiska ich najbliższych krewnych. Ale wiecie, czyich nazwisk nie ma na żadnych listach?
Powiódł spojrzeniem po otaczających go twarzach.
– Naszych, ludzi, którzy naciskają guzik. Katów. O nas nikt nie pamięta. Wszyscy myślą tylko, jaki wpływ ma kara śmierci na rodziny skazanych. Albo na społeczeństwo. Albo rodziny ofiar. Nie wspominając o ludziach, których usypia się jak psy. Ale nikt nie poświęca odrobiny uwagi nam, katom. Nikt nie pomyśli, co się dzieje z nami.
Długie dni mieszkamy z naszymi ludźmi – mężczyznami i kobietami – którzy mają umrzeć. Poznajemy ich. Rozmawiamy z nimi. O wszystkim. Słyszymy, jak Murzyn pyta, jak to jest, że biały, który popełnił dokładnie takie samo przestępstwo, dostaje dożywocie albo i mniej, a czarny musi umrzeć. Meksykanin przysięga, że nie zgwałcił i nie zabił dziewczyny. Kupował tylko piwo w Seven-Eleven, nagle zjawiła się policja, a on krótko potem trafia do celi śmierci. Kiedy już rok leży w ziemi, robią test DNA i okazuje się, że skazali nie tego człowieka, że od początku był niewinny.
Jasne, winni też są ludźmi. I mieszkamy z nimi dzień po dniu. Traktujemy ich przyzwoicie, bo oni też nas tak traktują. Poznajemy ich. A potem… zabijamy. Sami. Własnymi rękami, naciskając guzik, pociągając dźwignię… to nas zmienia.