Выбрать главу

Wiecie, co mówią przed egzekucją? „Idzie trup”. Mają na myśli skazańca. Ale tak naprawdę mówią o nas. O katach. To my jesteśmy martwi.

– A twoja dziewczyna? – mruknęła Sachs. – Jak mogłeś do niej strzelić?

Zamilkł. Po raz pierwszy przez jego twarz przemknął cień.

– Długo się zastanawiałem, czy strzelić. Miałem nadzieję, że coś poczuję, że coś mi powie, żebym tego nie robił. Bo za bardzo mi na niej zależy. Że powinienem zostawić ją w spokoju, zaryzykować i uciec. Ale… – Potrząsnął głową. – Nic takiego się nie stało. Kiedy na nią popatrzyłem, czułem tylko odrętwienie. I wiedziałem, że trzeba strzelić.

– A gdyby zamiast niej w domu były dzieci? – krzyknęła Sachs. – Strzeliłbyś, żeby uciec?

Zastanowił się przez chwilę nad odpowiedzią.

– Chyba się zgodzimy, że to by zadziałało. Na pewno by pani została, żeby uratować którąś z dziewczynek, zamiast mnie gonić. Tak mi mówił ojciec: to tylko kwestia, gdzie się postawi przecinek dziesiętny.

Ponura mina zniknęła, jak gdyby Boyd w końcu odnalazł odpowiedź na gnębiące go od dawna pytanie.

Wisielec… Karta często zapowiada poddanie się doświadczeniu, rezygnację z walki, pogodzenie się z rzeczywistością.

Spojrzał na Rhyme’a.

– Jeżeli wolno, chyba już czas, żebym wracał do domu.

– Do domu?

Popatrzył na nich zdziwiony.

– Do więzienia.

Jak gdyby chciał powiedzieć: a gdzieżby indziej?

Ojciec i córka wysiedli na Sto Trzydziestej Piątej z pociągu linii C i ruszyli na wschód w kierunku szkoły imienia Langstona Hughesa.

Geneva nie chciała, żeby z nią jechał, ale uparł się, że musi się nią opiekować – pan Rhyme i detektyw Bell byli tego samego zdania. Poza tym uznała, że i tak ojciec jutro wyjedzie do Buffalo, więc przypuszczała, że przez godzinę czy dwie będzie mogła znieść jego towarzystwo.

Jax wskazał głową metro.

– Uwielbiałem pisać na wagonach linii C. Farba świetnie się trzymała… I wiedziałem, że zobaczy to mnóstwo ludzi. W siedemdziesiątym szóstym zrobiłem cały bok wagonu. To był rok dwóchsetlecia. Przypłynęły te wielkie statki. Zrobiłem graffiti jednego z nich, razem ze Statuą Wolności. – Zaśmiał się. – Słyszałem, że co najmniej przez tydzień nie myli tego wagonu. Może mieli za dużo roboty, ale wolę myśleć, że komuś się to po prostu podobało i chciał zostawić dziełko na dłużej niż zwykle.

Geneva burknęła coś pod nosem. Sądziła, że to ona ma mu coś do powiedzenia. Kawałek dalej zobaczyła rusztowanie ustawione przy budynku, gdzie pracowała przy czyszczeniu murów, zanim ją zwolniono. Jak zareagowałby ojciec, gdyby się dowiedział, że usuwała graffiti z budynków? Być może zdarła nawet jedno z jego dzieł. Korciło ją, żeby mu o tym powiedzieć, ale milczała.

Geneva zatrzymała się przy najbliższym napotkanym automacie telefonicznym na Frederick Douglass Boulevard i wyciągnęła z kieszeni garść drobnych. Ojciec podał jej swoją komórkę.

– Nie trzeba.

– Weź.

Zignorowała go, wrzuciła monety do aparatu i zadzwoniła do Lakeeshy, a ojciec schował telefon i podszedł do krawężnika, rozglądając się po dzielnicy z miną chłopca stojącego przed sklepową gablotą ze słodyczami.

Kiedy przyjaciółka odebrała, Geneva odwróciła się do niego plecami.

– Taa?

– Już po wszystkim, Keesh. – Opowiedziała jej o giełdzie jubilerskiej i zamachu bombowym.

– Naprawdę? Kurde. Terrorysta? Ale masakra. Ale nic ci nie jest?

– Wszystko gra, naprawdę.

Geneva usłyszała w tle inny głos, męski, a jej przyjaciółka na chwilę zasłoniła ręką słuchawkę. Przyciszona rozmowa miała chyba gwałtowny przebieg.

– Jesteś, Keesh?

– Tak.

– Kto tam jest?

– Nikt. Dzie jesteś? Chyba nie w tej norze w suterenie?

– Ciągle jestem tam, gdzie ci mówiłam – u tego policjanta i jego dziewczyny. Tego na wózku.

– Stamtąd dzwonisz?

– Nie, jestem na Górnym. Idę do szkoły.

– Teraz?

– Po zadanie.

Dziewczyna zamilkła na chwilę.

– Słuchaj, zobaczymy sie w szkole. Chce pogadać. Kiedy tam będziesz?

Geneva zerknęła na ojca, który stał nieopodal i z rękami w kieszeniach wciąż przyglądał się ulicy. Postanowiła na razie nie wspominać o nim Keesh ani nikomu innemu.

– Lepiej jutro, Keesh. Teraz nie mam czasu.

– Kurde, dziewczyno.

– Naprawdę. Jutro.

– Jak chcesz.

Geneva usłyszała trzask odkładanej słuchawki. Stała jeszcze przez chwilę przy automacie, odwlekając moment powrotu do ojca.

W końcu podeszła do niego i ruszyli w dalszą drogę.

– Wiesz, co tam było, w trzech czy czterech kwartałach? – zapytał, pokazując na północ. – Strivers Row. Byłaś tam kiedyś?

– Nie – mruknęła.

– Kiedyś cię tam zabiorę. Sto lat temu te trzy wielkie kamienice i mnóstwo domów szeregowych zbudował pewien inwestor – nazywał się King. Wynajął trzech najlepszych architektów w kraju i kazał im się zabrać do pracy. Piękny zakątek. Projekt nazywał się Model Kinga, ale domy były takie drogie i ładne, że nazwali uliczkę Strivers Row, bo żeby tam zamieszkać, trzeba się było mocno postarać. Mieszkał tam kiedyś W. C. Handy. Słyszałaś o nim? Ojciec bluesa. Najporządniejszy muzyk, jaki żył. Raz zrobiłem tam nawet dzieło. Mówiłem ci o tym? Zużyłem aż trzydzieści puszek. To nie był wrzut; spędziłem na tym dwa dni. Namalowałem portret samego W. C. Handy’ego. Przyszedł fotograf z „Timesa”, zrobił zdjęcie i zamieścili je w gazecie. – Pokazał na północ. – Portret był…

Nagle Geneva stanęła i uderzyła się dłońmi w uda.

– Dość!

– Genie?

– Przestań już. Nie chcę tego słuchać.

– Ależ…

– Nie obchodzą mnie te opowieści.

– Jesteś na mnie zła, kochanie. Kto by nie był po tym wszystkim? Posłuchaj, popełniłem błąd – powiedział łamiącym się głosem. – To było dawno. Teraz jestem inny. I wszystko będzie wyglądać inaczej. Już nigdy nikt i nic nie będzie dla mnie ważniejsze od ciebie. Nie tak jak wtedy, gdy byłem z twoją mamą. To ciebie powinienem wtedy ratować, ale nie tak. Źle zrobiłem, jadąc do Buffalo…

– Nie! Nic nie rozumiesz! Nie chodzi o to, co zrobiłeś. Nie mam ochoty należeć do tego twojego świata. Nie obchodzi mnie żaden Strivers Row, nie obchodzi mnie Apollo ani Cotton Club. Ani Harlemskie Odrodzenie. Nie lubię Harlemu. Nie cierpię. Tu są strzelaniny, crack, gwałty. Ludzie napadają po to, żeby ukraść komuś tandetną biżuterię. Dziewczyny interesują się tylko warkoczykami i pasemkami. A…

– Na Wall Street są spekulanci i oszuści, w New Jersey mafia, a w Westchester osiedla domów na kółkach – odparł.

Ciągnęła, jakby w ogóle go nie słyszała.

– Chłopakom zależy tylko na tym, żeby zaciągnąć dziewczynę do łóżka. Niedouczeni ludzie mówią byle jak. A jeszcze…

– Co jest nie tak z rodzimym dialektem afroamerykańskim? Zdziwiła się.

– Skąd znasz tę nazwę?

Nie mówił językiem harlemskiej ulicy – jego ojciec dopilnował, żeby sumiennie się uczył (przynajmniej dopóki nie rzucił szkoły, by zacząć „karierę” wandala mażącego po miejskim mieniu). Ale większość ludzi z dzielnicy nie wiedziała, że ich język określa się oficjalnie mianem rodzimego dialektu afroamerykańskiego.

– Kiedy siedziałem – wyjaśnił – zrobiłem dyplom szkoły średniej i skończyłem rok college’u.

Zbyła tę wiadomość milczeniem.

– Dużo czytałem i uczyłem się o języku. Pewnie nie pomoże mi to znaleźć pracy, ale to mnie wciągnęło. Wiesz, że zawsze lubiłem książki. Ty też polubiłaś je dzięki mnie… Studiowałem literacką angielszczyznę, ale afroamerykańską też. I nie widzę w niej nic złego.