Выбрать главу

– Ale jej nie używasz – zauważyła szorstkim tonem.

– Bo nie mówiłem nią od dzieciństwa. Tak samo jak nie mówiłem po francusku czy w języku mandingo. Ale niektóre formy naszej mowy są znane w angielszczyźnie już od czasów Szekspira.

Roześmiała się.

– Spróbuj znaleźć pracę, mówiąc po afroamerykańsku.

– A jeśli o tę samą pracę będzie się starać ktoś z Francji albo Rosji? Nie sądzisz, że szef da im szansę, posłucha, jak mówią, zobaczy, czy potrafią ciężko pracować i mają głowę na karku, nawet gdyby mówili trochę inaczej? Może problem polega na tym, że to szef mówi innym językiem. – Zaśmiał się. – Mówię ci, ludzie w Nowym Jorku powinni się w ciągu kilku następnych lat pouczyć hiszpańskiego i chińskiego. Czemu nie afroamerykańskiego?

Jego logika rozwścieczyła ją jeszcze bardziej.

– Lubię nasz język, Genie. Brzmi naturalnie. Kiedy go słyszę, czuję się jak w domu. Masz prawo złościć się na mnie za to, co zrobiłem. Ale nie za to, kim jestem ani skąd pochodzimy. To jest nasz dom. Wiesz, co trzeba robić z domem, prawda? Zmienić co trzeba i nauczyć się być dumnym z tego, czego się nie da zmienić.

Geneva zacisnęła oczy i ukryła twarz w dłoniach. Przez długie lata marzyła o rodzicach – nawet nie dwojgu, ale przynajmniej jednej bliskiej osobie, która będzie na nią czekać po południu w domu, sprawdzać zadania, budzić ją rano. A kiedy uznała, że to już nigdy nie nastąpi, kiedy w miarę ułożyła sobie życie i zaczęła mozolną drogę, żeby się wydostać z tej zapomnianej przez Boga dziury, nagle zjawia się przeszłość i zaczyna ją wciągać z powrotem.

– Ale ja tego nie chcę – szepnęła. – Chcę czegoś więcej niż to bagno. – Ruchem ręki pokazała otaczające ich ulice.

– Och, Geneva, rozumiem. Mam tylko nadzieję, że może spędzimy tu parę miłych lat, zanim odfruniesz w daleki świat. Daj mi szansę naprawić to, co ci zrobiliśmy ja i twoja matka. Zasługujesz na wszystkie najlepsze miejsca na świecie… Ale swoją drogą, znasz jakieś idealne? Takie, gdzie ulice są wybrukowane złotem? Gdzie wszyscy kochają swoich sąsiadów? – Roześmiał się i przechodząc na afroamerykański, dodał: – Mówisz bagno? Sie rozumie, ale dzie ich nie ma? Dzie?

Otoczył ją ramieniem. Zesztywniała, ale pozwoliła mu na to. Ruszyli w stronę szkoły.

Lakeesha Scott od pół godziny siedziała na ławce w parku Marcusa Garveya, dokąd przyszła zaraz po zakończeniu pracy w restauracji na dolnym Manhattanie.

Zapaliła następnego merita, myśląc: niektóre rzeczy robimy, bo chcemy, a niektóre, bo tak trzeba. Żeby przetrwać.

Zamierzała właśnie zrobić coś, co należało.

Dlaczego Geneva nie powiedziała, że po tym wszystkim wymelduje się z miasta i nigdy już nie wróci?

Mogłaby pojechać do Detroit albo Alabamy.

Przepraszam, Keesh, nie możemy się już więcej spotykać. Nigdy. Żegnaj.

Wtedy w ogóle nie byłoby problemu. Dlaczego, dlaczego, dlaczego?

A było o wiele gorzej. Akurat Gen musiała zadzwonić i powiedzieć jej, gdzie będzie przez następne parę godzin. Keesh nie miała nic na swoje usprawiedliwienie, żeby tym razem jej nie spotkać. Och, kiedy przed chwilą gadały, trajkotała do niej jak zwykle, żeby nie wzbudzić podejrzeń, ale teraz, gdy siedziała samotnie, ogarnęło ją przygnębienie.

Kiepsko się czuję.

Ale nie mam wyboru.

Niektóre rzeczy robimy, bo tak trzeba…

No już, powiedziała sobie Keesh. Jak mus, to mus. Rusz się.

Rozgniotła papierosa i wyszła z parku, kierując się na zachód, a potem na północ w stronę alei Malcolma X, mijała kościół za kościołem. Były wszędzie. Mt. Morris Ascension, Bethelite Community, adwentystów, baptystów – mnóstwo. Dalej meczety i synagoga.

No i sklepy i sklepiki: „Papaya King”, botaniczny, wypożyczalnia smokingów, punkt realizowania czeków. Minęła garaż taksówek na telefon, siedział przed nim właściciel, trzymając posklejane taśmą radio, którego długi kabel ginął w głębi ciemnego biura. Uśmiechnął się do niej życzliwie. Jak Lakeesha im wszystkim zazdrościła: pastorom w brudnych kościołach pod neonowymi krzyżami, beztroskim sprzedawcom wkładającym hot dogi do parujących bułek, grubemu facetowi siedzącemu na tandetnym krzesełku z zepsutym mikrofonem w ręce.

Oni nikogo nie zdradzają, pomyślała.

Nie zdradzają osoby, która od lat była ich najlepszą przyjaciółką.

Szła, strzelając gumą do żucia, ściskając mocno pasek torby grubymi palcami o czarno-żółtych paznokciach. Starała się nie zwracać uwagi na trzech chłopaków z Dominikany.- Psst.

Usłyszała „tyłek”. Usłyszała „niezła foka”.

– Psst.

Keesh sięgnęła do torby i zacisnęła dłoń na sprężynowcu. Już miała go otworzyć, żeby zobaczyć ich miny. Zmierzyła ich wściekłym spojrzeniem, ale zostawiła długi i ostry nóż tam, gdzie był, uznając, że i tak będzie miała cholerne kłopoty, kiedy dotrze do szkoły.

– Psst.

Ruszyła dalej, rozrywając drżącymi palcami paczkę gumy. Wrzuciwszy do ust dwa owocowe kawałki, usiłowała odnaleźć w sobie gniew.

Dziewczyno, musisz być wściekła. Pomyśl o wszystkim, co cię wkurza w Genevie. Pomyśl, kim kiedyś będzie, a kim ty nigdy nie będziesz miała szans zostać. Była przemądrzała, nie opuściła w szkole ani jednego cholernego dnia i cały czas miała figurę chudej białaski, chociaż nie wyglądała jak jakaś ćpunka z AIDS, nie pozwalała się nikomu dotykać i innym dziewczynom też kazała się zachowywać jak cnotki.

Jakby się uważała za lepszą od nas wszystkich.

Ale nie była lepsza. Geneva Settle była zwyczajnym dzieciakiem z rozbitej rodziny, gdzie mama brała, a tatuś uciekł.

Jedną z nas.

Wściekała się na nią za to, że patrzyła jej w oczy i powtarzała: „Zrobisz to, dziewczyno, uwierz w siebie, potrafisz to zrobić, uciekniesz stąd, cały świat na ciebie czeka”.

Ale nie, czasem nie potrafisz, bo za dużo musisz dźwigać. Potrzebujesz pomocy, potrzebujesz kogoś, kto ma więcej franklinów, kto będzie pilnował ci tyłów.

Przez chwilę poczuła, jak wzbiera w niej gniew na Geneve. Jeszcze mocniej zacisnęła dłoń na pasku torby.

Ale nie wytrzymała długo. Gniew zniknął, uleciał jak zasypka niemowlęca, którą pudrowała pupy swoich kuzynów bliźniaków, kiedy ich przewijała.

Pogrążona w myślach minęła osiedle Lenox Terrace i zmierzając do szkoły, w której zaraz miała się zjawić Geneva Settle, Lakeesha zdała sobie sprawę, że nie może polegać na gniewie ani szukać usprawiedliwienia.

Musiała polegać na instynkcie przetrwania. Czasem musisz pomyśleć o sobie i przyjąć czyjąś pomocną dłoń.

Niektóre rzeczy robimy, bo tak trzeba…

Rozdział 37

Kiedy Geneva odbierała w szkole zadanie domowe, okazało się – jakżeby inaczej – że tematem jej następnej pracy z angielskiego ma być „Powrót do Harlemu” Claude’a McKaya, wydana w 1928 roku pierwsza bestsellerowa powieść autorstwa czarnego pisarza.

– Nie mogłabym dostać coś e. e. cummingsa? – spytała. – Albo Johna Cheevera?

– Gen, przecież teraz omawiamy literaturę afroamerykańską – zauważył z uśmiechem nauczyciel.

– No to może Frank Yerby – próbowała pertraktować. – Albo Octavia Butler.

– Och, to wspaniali twórcy, Gen – odrzekł nauczyciel. – Ale nie piszą o Harlemie. A to jest temat przewodni tej części materiału. Dałem ci McKaya, bo sądzę, że ci się spodoba. To jeden z najbardziej kontrowersyjnych pisarzy Odrodzenia. McKay pisał o ciemnych stronach Harlemu, przez co ściągnął na siebie gromy. Krytykował go Du-Bois i wielu innych myślicieli tej epoki. To idealny temat dla ciebie.