Teraz jednak patrzył w określonym celu, uważnie i z rozmysłem, nie przestawał obserwować mrówczej krzątaniny, i czuł jak zbiera w nim moc. Chodzące mięso, pomyślał. Istoty, które stoją niżej od owiec, a my jesteśmy pasterzem.
Podczas gdy napawał się ich pożałowania godną reakcją na jego kompozycję, poczuł, że obca siła muska jego wyczulone zmysły, zmysły drapieżcy. Powoli przesunął spojrzeniem wzdłuż żółtej taśmy…
Tam. To był on, ten w pstrej hawajskiej koszuli. Naprawdę pracował w policji.
Obserwator ostrożnie go wybadał, jak jeden owad obmacujący drugiego czułkami; tamten stał nieruchomo z zamkniętymi oczami, jakby zadawał w duchu pytanie — tak. Teraz wszystko jasne. Poczuł sięgające ku niemu zmysły; miał dużą moc, to pewne.
Ale jaki był jego cel?
Tamten wyprostował się, rozejrzał, po czym jakby się otrząsnął i wszedł za taśmę.
My jesteśmy silniejsi, pomyślał Obserwator. Silniejsi od nich wszystkich. Przekonają się o tym, ku ich wielkiej rozpaczy.
Czuł narastający głód — ale musiał wiedzieć więcej, więc zaczeka na odpowiedni moment. Będzie czekał i patrzył.
Na razie.
6
Miejsce zabójstwa bez jednego rozbryzgu krwi to powinien być dla mnie spacerek, ale jakoś nie mogłem wprawić się w na tyle beztroski nastrój, żeby się tym nacieszyć. Przez pewien czas krążyłem, chodziłem z jednej strony taśmy na drugą i z powrotem, ale roboty było dla mnie tyle co nic. A że Debora najwyraźniej powiedziała już wszystko, co miała do powiedzenia, czułem się cokolwiek osamotniony i znużony bezczynnością.
Człowiekowi rozsądnemu można by wybaczyć, gdyby się trochę nadąsał, ale ja nigdy nie twierdziłem, że jestem rozsądny, a to bardzo ograniczało moje możliwości. Chyba najlepiej byłoby machnąć na to ręką i pomyśleć o wielu ważnych sprawach, które dopominały się zainteresowania — takich jak dzieci, kucharz, Paryż, lunch… Cała litania. Nic dziwnego, że Pasażer troszkę się speszył.
Jeszcze raz spojrzałem na spalone ciała. Nie kryły w sobie nic złowieszczego. Ale Mroczny Pasażer uparcie milczał.
Bez pośpiechu wróciłem do Debory. Właśnie rozmawiała z Angelem — Bez — Skojarzeń. Oboje spojrzeli na mnie wyczekująco, ale nie miałem w zanadrzu żadnej dowcipnej uwagi, co było zupełnie nie w moim stylu. Szczęśliwie dla mojej słynnej na cały świat reputacji Dextera — wiecznie pogodnego stoika, zanim do reszty zmarkotniałem, Debora zajrzała mi za ramię i prychnęła.
— No, kurwa, nareszcie.
Podążyłem oczami za jej spojrzeniem do radiowozu, który właśnie podjechał, i zobaczyłem wysiadającego mężczyznę w bieli.
Przybył oficjalny babalao Miasta Miami.
Nasze piękne miasto stale tonie w oślepiających oparach kolesiostwa i korupcji — takie Chicago z czasów prohibicji do pięt nam nie dorasta — i co roku wyrzuca się miliony dolarów na fikcyjne usługi konsultingowe, rozrastające się budżety projektów, które nie mogą ruszyć z miejsca, bo zostały przyznane czyjejś teściowej, i inne specjalne wydatki o wielkim znaczeniu dla obywateli, choćby na nowe luksusowe auta dla politycznych klakierów. Nie powinno więc dziwić, że miasto wypłaca pensję plus dodatki kapłanowi Santerii.
Dziwi to, że kapłan uczciwie pracuje na swoje pieniądze.
Co rano o wschodzie słońca babalao zajeżdża przed gmach sądu, gdzie zwykle znajduje zwierzątka złożone w ofierze przez ludzi, mających ważne sprawy sądowe w toku. Żaden obywatel Miami przy zdrowych zmysłach nie tknąłby tych szczątków, ale oczywiście nie uchodzi zostawiać ich porozrzucanych wokół wspaniałej świątyni sprawiedliwości. Dlatego babalao usuwa ofiary, muszle monetek, pióra, paciorki, amulety i obrazki w taki sposób, by nie urazić oriszy, duchów opiekuńczych Santerii.
Czasami wzywa się go, żeby w interesie całej społeczności rzucił takie czy inne zaklęcie, na przykład pobłogosławił nową estakadę zbudowaną przez najtańszego wykonawcę lub obłożył New York Jets klątwą. A tym razem wyglądało na to, że wezwała go moja siostra, Debora.
Oficjalny miejski babalao był Murzynem pod pięćdziesiątkę, miał metr osiemdziesiąt wzrostu, bardzo długie paznokcie i wielkie brzuszysko. Nosił białe spodnie, białą guayaberę i sandały. Przyczłapał ciężko od radiowozu, który go przywiózł, z obrażoną miną urzędasa oderwanego od ważnej roboty papierkowej. Idąc, czyścił rąbkiem koszuli czarne okulary w rogowej oprawie. Włożył je przy ciałach i ledwie to zrobił, stanął jak wryty.
Przez długą chwilę tylko patrzył. Potem, nie odrywając oczu od trupów, zaczął się cofać. Jakieś dziesięć metrów dalej odwrócił się, poszedł do radiowozu i wsiadł.
— Co jest, kurwa — powiedziała Debora i musiałem przyznać, że wyjęła mi to z ust. Babalao trzasnął drzwiami i siedział nieruchomo na przednim siedzeniu, patrząc przed siebie. Debora mruknęła „Szlag by to” i podeszła do samochodu. A ponieważ jak wszystkie dociekliwe umysły łaknę wiedzy, ruszyłem za nią.
Kiedy doszedłem do samochodu, stukała w szybę od strony pasażera, a babalao nadal patrzył w dal, z zaciętymi szczękami, i uparcie udawał, że jej nie widzi. Zapukała mocniej; pokręcił głową.
— Proszę otworzyć — posłużyła się swoim najlepszym policyjnym głosem, tym od wydawania rozkazu „rzuć broń”. Pokręcił głową bardziej energicznie. Zapukała w szybę jeszcze mocniej. — Otwierać! — krzyknęła.
Wreszcie opuścił szybę.
— Nic tu po mnie — usłyszeliśmy.
— Co to w ogóle jest? — napierała Debora.
Tylko pokręcił głową.
— Muszę wracać do pracy.
— Czy to Pało Mayombe? — spytałem go i Deb zgromiła mnie wzrokiem za to, że się wtrącam, ale uznałem, że moje pytanie jest zasadne. Pało Mayombe było nieco mroczniejszą odmianą Santerii i choć nic o niej nie wiedziałem, dotarły do mnie intrygujące plotki o pewnych bardzo okrutnych obrzędach.
Babalao znów pokręcił głową.
— Słuchajcie — powiedział — są na świecie takie rzeczy, że nawet sobie nie wyobrażacie, i lepiej, żebyście o nich nie wiedzieli.
— To jedna z nich? — dociekałem.
— Nie wiem — odparł. — Niewykluczone.
— Co może nam pan o tym powiedzieć? — naciskała Debora.
— Nie mogę powiedzieć nic, bo nic nie wiem — rzekł. — Ale to mi › się nie podoba i nie chcę mieć z tym nic wspólnego. Mam ważne sprawy… Powiedzcie tamtemu gliniarzowi, że muszę jechać. — I zamknął okno.
— Cholera. — Debora spojrzała na mnie z wyrzutem.
— Przecież nic nie zrobiłem — obruszyłem się.
— Cholera — powtórzyła. — Co to, kurde, znaczy?
— Nie mam bladego pojęcia.
— Uhm — mruknęła Debora z nieprzekonaną miną, co zakrawało na ironię. To znaczy, ludzie wierzą mi bez zastrzeżeń, kiedy nie jestem z nimi do końca szczery; a tu proszę, moja przybrana krew, a nie chce uwierzyć, że naprawdę nic a nic nie wiem. Tyle tylko, że babalao zareagował tak samo jak Pasażer — no właśnie, co z tego wynikało?
Zanim mogłem rozwinąć tę frapującą myśl, zauważyłem złe spojrzenie Debory.
— Znaleźliście głowy? — spytałem, jak mi się zdawało, całkiem do rzeczy. — Gdybyśmy wiedzieli, co z nimi zrobił, mogłoby to dać pojęcie o całym rytuale.
— Nie, nie znaleźliśmy głów. Nie znalazłam nic oprócz brata, który coś przede mną ukrywa.
— Debora, daj spokój, podejrzliwość piękności szkodzi. Zmarszczek dostaniesz.
— Może przy okazji dostanę mordercę — powiedziała i wróciła do spalonych ciał.
Ponieważ wyraźnie przestałem być użyteczny, przynajmniej dla mojej siostry, na miejscu zbrodni zostało mi niewiele do zrobienia. Pobrałem jeszcze małe próbki zakrzepłej czarnej skorupy okalającej obie szyje i wróciłem do laboratorium dość wcześnie, by swobodnie zdążyć zjeść późny lunch.