Niestety jednak biedny Dzielny Dexter najwidoczniej miał na plecach wymalowaną tarczę strzelniczą, bo moje kłopoty dopiero się zaczynały. Już sprzątałem biurko i szykowałem się do wzięcia udziału w radośnie zabójczych popołudniowych korkach, kiedy do mojego gabinetu wparował Vince Masuoka.
— Właśnie rozmawiałem z Mannym — oznajmił. — Może się z nami spotkać jutro o dziesiątej rano.
— To wspaniale — odparłem. — A byłoby jeszcze wspanialej, gdybym wiedział, kto to jest Manny i czemu chce się z nami spotkać.
Vince o dziwo wyglądał na lekko urażonego. Naprawdę. Rzadki widok.
— Manny Borque. Kucharz.
— Ten z MTV?
— Zgadza się. Ten, który zdobył tyle nagród i był chwalony w „Gourmet”.
— No tak. — Grałem na zwłokę w nadziei, że jakiś genialny błysk natchnienia wyciągnie mnie z tej opresji. — Nagradzany kucharz.
— Dexter, to nie byle kto. Dzięki niemu możesz mieć ślub z klasą.
— Wiesz, Vince, to super, ale…
— Słuchaj no — przerwał bezceremonialnie ostrym tonem, jakiego nigdy nie używał — mówiłeś, że pogadasz z Ritą, i decyzję zostawisz jej.
— Tak powiedziałem?
— Tak powiedziałeś. A ja nie pozwolę ci zmarnować wyjątkowej okazji, nie kiedy wiem, że chodzi o coś, na czym Ricie by zależało.
Skąd u niego ta pewność? Byłem zaręczony z tą kobietą, a pojęcia nie miałem, jaki kucharz przyprawiłby ją o bojaźń i drżenie. Nie wydawało mi się jednak, że to dobry moment na pytanie Vince'a, skąd wie, na czym Ricie by zależało, a na czym nie. Z drugiej strony, facet, który na Halloween przebiera się za Carmen Mirandę, może rzeczywiście ma lepsze niż ja rozeznanie w najskrytszych kulinarnych żądzach mojej narzeczonej.
— Cóż — powiedziałem w końcu, uznając, że najlepszym rozwiązaniem będzie granie na czas, dopóki nie nadarzy się okazja do ucieczki. — W takim razie pojadę do domu i porozmawiam z Ritą.
— Słusznie — rzucił. I nie wypadł gniewnie z gabinetu, ale gdyby były drzwi, którymi można by trzasnąć, pewnie by to zrobił.
Skończyłem sprzątać i wtarabaniłem się w wieczorny ruch. W drodze do domu wjechał za mnie facet pod czterdziestkę w sportowo — użytkowej toyocie i nie wiedzieć czemu zaczął trąbić. Jakieś pięć, sześć przecznic dalej zrównał się ze mną i, pokazując mi środkowy palec, lekko szarpnął kierownicą, żeby mnie nastraszyć i zepchnąć z jezdni. Choć byłem pełen uznania dla jego zapału i z chęcią zrobiłbym mu przyjemność, zostałem na drodze. Nie ma najmniejszego sensu próbować zrozumieć sposób, w jaki kierowcy z Miami przemieszczają się z punktu A do punktu B. Trzeba się po prostu odprężyć i cieszyć otaczającą agresją — a z tym, wiadomo, kłopotu nigdy nie miałem. Dlatego uśmiechnąłem się i pomachałem, a on wcisnął gaz do dechy i zniknął wśród samochodów z prędkością o jakieś dziewięćdziesiąt kilometrów na godzinę wyższą od dozwolonej.
Chaos i zamęt towarzyszące wieczornym powrotom do domu zazwyczaj są dla mnie idealnym ukoronowaniem dnia. Widok całego tego gniewu, tej żądzy mordu, relaksuje, sprawia, że czuję więź, która łączy mnie z moim rodzinnym miastem i jego dziarskimi mieszkańcami. Dziś jednak trudno było znaleźć cokolwiek, co poprawiłoby mi nastrój. W życiu nie pomyślałbym, że to możliwe, ale czułem niepokój.
Co gorsza, nie wiedziałem, jaka jeszcze jest przyczyna niezbyt dobrego samopoczucia, prócz tej, że Mroczny Pasażer odwrócił się do mnie plecami na miejscu artystycznego zabójstwa. Zdarzyło się to po raz pierwszy i mogłem tylko przypuszczać, że powodem było coś niezwykłego i być może zagrażającego Dexterowi. Ale co? I na jakiej podstawie tak sądziłem, skoro o samym Pasażerze nie wiedziałem tak naprawdę nic, poza tym że zawsze mogłem liczyć na jego wesołe komentarze i przemyślenia. Widzieliśmy już spalone ciała, ceramiki też naoglądaliśmy się do przesytu, zawsze bez dreszczu obrzydzenia czy choćby słowa protestu. Czy chodziło o połączenie jednego z drugim? A może te dwa ciała miały w sobie coś szczególnego? A może to po prostu zbieg okoliczności, zupełnie niezwiązany z tym, co zobaczyliśmy?
Im więcej myślałem, tym mniej wiedziałem, ale oblewająca mnie rzeka samochodów układała się w kojąco mordercze wzory i kiedy dotarłem do domu Rity, prawie przekonałem siebie, że naprawdę nie ma się czym martwić.
Wszyscy byli już w domu. Rita miała dużo bliżej do pracy niż ja, a dzieci chodziły na zajęcia pozaszkolne do pobliskiego parku, więc cała gromadka czekała co najmniej pół godziny na okazję, by mnie podręczyć i pozbawić zasłużonego spokoju.
— Pokazali to w wiadomościach — szepnęła Astor, ledwie otworzyłem drzwi, a Cody skinął głową i powiedział „Fuj” swoim cichym, chrapliwym głosem.
— Co pokazali? — spytałem, usiłując ich ominąć i przy tym nie zadeptać.
— Spaliłeś ich! — syknęła Astor, a Cody spojrzał na mnie niby obojętnie, a mimo to z wyczuwalną dezaprobatą.
— Że co? Kogo…
— Tych dwóch ludzi, których znaleźli przy college'u — wyjaśniła. — Nie tego chcemy się uczyć — dodała z naciskiem, a Cody znów pokiwał głową.
— Przy… Mówisz o uniwersytecie? To nie ja…
— Uniwersytet, college nie ma różnicy — stwierdziła Astor z nie — podlegającą dyskusji pewnością dziesięciolatki. — I uważamy, że spalanie jest obrzydliwe.
Zaświtało mi, co zobaczyli w wiadomościach — relację z miejsca, w którym rano pobierałem z dwóch zwęglonych ciał upieczone próbki krwi. I tylko dlatego, że wiedzieli, iż któregoś wieczoru poszedłem się rozerwać, uznali, że to moje dzieło. Nawet pomijając dziwną rejteradę Mrocznego Pasażera, zgadzałem się, iż było na wskroś obrzydliwe i mocno zdenerwowało mnie, że ich zdaniem mogłem w tym mieć swój udział.
— Słuchajcie no. — Skarciłem się wzrokiem. — To nie było…
— Dexter? To ty? — zajodłowała Rita z kuchni.
— Nie jestem pewien — odkrzyknąłem. — Sprawdzę w dokumentach.
Wpadła rozpromieniona i zanim mogłem się obronić, objęła mnie i ścisnęła tak mocno, jakby koniecznie chciała mi utrudnić oddychanie.
— Cześć, przystojniaku. Jak minął dzień?
— Obrzydliwie — mruknęła Astor.
— Przecudownie — powiedziałem, łapiąc oddech. — Trupów starczyło dla każdego. I miałem okazję użyć wacików.
Rita była zdegustowana.
— A fe. To… Nie wiem, czy powinieneś tak mówić przy dzieciach. Mogę mieć złe sny.
Gdybym pozwolił sobie na szczerość, odparłbym, że jej dzieci prędzej przyprawią innych o złe sny, niż same ich doświadczą, ale ponieważ nie muszę się ograniczać do mówienia prawdy, poklepałem ją tylko, bagatelizując sprawę:
— Gorsze rzeczy słyszą co dzień w kreskówkach. Prawda, dzieci?
— Nie — zaprotestował cicho Cody. Spojrzałem na niego z zaskoczeniem. Rzadko się odzywał i zaniepokoiło mnie, że teraz nie tylko zabrał głos, ale też się sprzeciwił. Tak naprawdę tego dnia wszystko stanęło na głowie, poczynając od panicznej ucieczki Mrocznego Pasażera rano, poprzez tyradę Vince'a na temat kateringu, aż po… to. W imię wszystkiego, co mroczne i makabryczne, co tu się działo? Mam fatalną aurę? A może układ księżyców Jowisza w Strzelcu był dla mnie niekorzystny?
— Cody — powiedziałem. Naprawdę w moim głosie zabrzmiał lekki wyrzut. — Nie będziesz miał z tego powodu złych snów, co?