Dlatego prosiłem tylko o odrobinę uznania za narażanie się dla niego na ogromne niebezpieczeństwo, nic więcej. Nie żebym od razu chciał dostać kwiaty, medal czy choćby bombonierkę; wystarczyłoby coś w rodzaju serdecznego klepnięcia w plecy i wyszeptanego „Dzięki, stary”. Oczywiście, bez języka niełatwo byłoby mu wyszeptać cokolwiek zrozumiałego, a klepnięcie w plecy jedną z jego nowych metalowych dłoni mogłoby okazać się bolesne, ale niechby chociaż spróbował. Czy to wygórowane żądanie?
Okazuje się, że tak. Doakes wgapiał się we mnie, jakby był najbardziej wygłodniałym psem na świecie, a ja ostatnim stekiem. Dawniej miałem wrażenie, że jadu, który miał w spojrzeniu, kiedy na mnie patrzył, starczyłoby, żeby wytępić całą listę gatunków zagrożonych. To jednak mógłbym określić jako łagodny śmiech poczochranego dziecka w słoneczny dzień, porównując z tym, jak patrzył na mnie teraz. I wiedziałem już, co sprawiło, że Pasażer odchrząknął — zapach znajomego drapieżcy. Poczułem, jak powoli rozpościerają się we mnie skrzydła, powracają z rykiem do życia, podejmują wyzwanie wyzierające z oczu Doakesa, w których ciemnej głębi jego wewnętrzny potwór warczał i pluł na mojego potwora. Staliśmy tak długą chwilę i na pozór tylko patrzyliśmy na siebie, ale pod naszymi maskami kryły się dwa drapieżne cienie, z przeraźliwym jazgotem skaczące sobie do gardeł.
Ktoś coś mówił, ale świat skurczył się i zostaliśmy tylko ja, Doakes i dwa czarne cienie nawołujące do walki. Nie słyszeliśmy ani słowa, tylko irytujący poszum w tle.
I wreszcie przez mgłę przedarł się głos Debory:
— Sierżancie Doakes. — Glina w końcu odwrócił się do niej i czar prysł. A ja, z lekkim poczuciem triumfu płynącym z mocy — o radości! o rozkoszy! — Pasażera i drobnego zwycięstwa, jakie odniosłem, zmuszając Doakesa, by pierwszy uciekł spojrzeniem, wtopiłem się w tło i zrobiłem krok w tył, żeby obejrzeć to, co zostało z mojego niegdyś potężnego wroga.
Sierżant Doakes wciąż był rekordzistą wydziału w wyciskaniu, leżąc, ale nie zanosiło się na to, by w najbliższym czasie miał swój rekord obronić. Wychudł i, nie licząc ognia tlącego się w głębi oczu, wyglądał mizernie. Stał sztywno na dwóch protezach stóp, ze zwieszonymi po bokach rękami, na których końcach lśniły jakieś srebrne ustrojstwa przypominające wymyślne uchwyty imadła.
Słyszałem, jak inni w sali oddychają, ale poza tym panowała zupełna cisza. Wszyscy wpatrywali się w to coś, co kiedyś było Doakesem, a on wpatrywał się w Deborę, która oblizała wargi, jakby szukała czegoś sensownego do powiedzenia. W końcu stanęło na:
— Siadaj, Doakes. Hm. Może wprowadzę cię w temat?
Doakes długo na nią patrzył. Wreszcie odwrócił się niezgrabnie, spojrzał na mnie spode łba i, ciężko tupiąc, wyszedł z sali. Jego dziwne, miarowe kroki niosły się echem po korytarzu, coraz dalsze i dalsze, aż zupełnie ucichły.
Ogólnie rzecz biorąc, gliniarze nie lubią pokazywać po sobie, że coś zrobiło na nich wrażenie albo ich wystraszyło, dlatego przez kilka sekund nikt nie oddychał, żeby nie zdradzić jakiegoś niepożądanego uczucia. Naturalnie, to Debora pierwsza przerwała tę nienaturalną ciszę.
— No dobrze — powiedziała i nagle wszyscy zaczęli odchrząkiwać i wiercić się na krzesłach.
— No dobrze — powtórzyła — czyli głów nie znajdziemy na miejscu zbrodni.
— Głowy się nie wynurzają — upierała się Camilla Figg wzgardliwym tonem i znów byliśmy w tym samym punkcie, co przed nagłym pojawieniem się połowy sierżanta Doakesa. Ględzili tak jeszcze jakieś dziesięć minut, niestrudzenie walcząc z przestępczością metodą kłótni o to, kto wypełni papierki, kiedy znów zakłóciło naradę otwarcie drzwi obok mnie.
— Przepraszam, że przeszkadzam. — Wszedł kapitan Matthews. — Mam… ee… wspaniałą, jak sądzę, wiadomość. — Rozejrzał się po sali, marszcząc czoło. Nawet ja mogłem mu doradzić, że nie jest to odpowiednia mina do podawania wspaniałych wiadomości. — To… ten… ehem. Wrócił sierżant Doakes i jest… ee… Musicie zrozumieć, że jest mocno… nno… okaleczony. Zostało mu tylko parę lat do pełnej emerytury, więc prawnicy, ee… pomyśleliśmy, że w tych okolicznościach, hm… — Urwał i błądził wzrokiem po sali. — Ktoś już wam powiedział?
— Sierżant Doakes dopiero co tu był — wyjaśniła Debora.
— Aha. Skoro tak… — Wzruszył ramionami. — W porządku. Dobrze więc. Możecie kontynuować. Coś do zameldowania?
— Na razie żadnych postępów, kapitanie.
— Cóż, wierzę, że to rozwikłacie, zanim prasa… to znaczy, we właściwym czasie.
— Tak jest.
— Dobrze więc — powtórzył. Jeszcze raz rzucił okiem po sali, wyprostował ramiona i wyszedł.
— Głowy się nie wynurzają — powiedział ktoś i rozległa się salwa śmiechu.
— Boże — jęknęła Debora. — Moglibyśmy się skupić? Mamy tu dwa ciała.
I będzie ich więcej, pomyślałem, a Mroczny Pasażer zadrżał lekko, jakby bardzo dzielnie walczył z pokusą ucieczki, ale to było wszystko i nie zaprzątałem sobie tym głowy.
9
Nie śnię. To znaczy, jestem pewien, że w którymś momencie normalnego snu przez moją podświadomość muszą paradować obrazy i urywki jakichś bredni. Podobno zdarza się to wszystkim. Jednak nawet jeśli mam sny, to jakoś nigdy ich nie pamiętam, co podobno nie zdarza się nikomu. Dlatego zakładam, że nie śnię.
Nic więc dziwnego, że doznałem szoku, kiedy tej nocy obudziłem się w ramionach Rity, krzyczałem coś, czego nie mogłem dosłyszeć; było tylko echo mojego zduszonego głosu, dochodzące z otulającej mnie ciemności, chłodna dłoń Rity na moim czole i jej szept: — Już dobrze, kochanie, nie zostawię cię.
— Dziękuję ci bardzo — wychrypiałem. Odkaszlnąłem i usiadłem prosto.
— Miałeś zły sen.
— Poważnie? O czym? — Wciąż nie pamiętałem nic prócz moich krzyków i niejasnego poczucia zagrożenia osaczającego mnie, samego jak palec.
— Nie wiem. Krzyczałeś „Wróć! Nie zostawiaj mnie samego”. — Odchrząknęła. — Dexter… wiem, że jesteś trochę zestresowany ślubem…
— A skąd.
— Chciałabym, żebyś wiedział, że nigdy cię nie zostawię. — Znów sięgnęła po moją rękę. — Zawsze będziemy razem, misiu. Nigdzie cię nie puszczę. — Przysunęła się i położyła głowę na moim ramieniu.
Nie bój się. Dexter, nigdy cię nie zostawię.
Choć nie znam się na snach, byłem prawie pewien, że moja podświadomość nie martwiła się zbytnio o to, czy Rita mnie zostawi. To znaczy, taka możliwość nawet nie przyszła mi do głowy, co wcale nie dowodziło zaufania z mojej strony. Po prostu o tym nie pomyślałem. Prawdę mówiąc, nie miałem pojęcia, czemu w ogóle chciała ze mną być, więc ewentualne rozstanie stałoby się równie wielką zagadką.
Nie, to odezwała się moja podświadomość. Jeśli krzyczała z bólu wywołanego groźbą porzucenia, doskonale wiedziałem, co boi się stracić: Mrocznego Pasażera. Mojego serdecznego kumpla, nieodłącznego towarzysza podróży przez smutki i ostre przyjemności życia. Za tym snem krył się strach przed utratą czegoś, co było ważną częścią mnie, co mnie wręcz określało przez całe moje życie.
Najwyraźniej kiedy to dało drapaka do kryjówki na miejscu zbrodni przy uniwersytecie, doznałem większego wstrząsu, niż przypuszczałem. Nagły i mocno przerażający powrót sześćdziesięciu pięciu procent sierżanta Doakesa rozbudził poczucie zagrożenia, a dalej to już prosta sprawa. Podświadomość dorzuciła swoje trzy grosze i podsunęła mi sen na ten temat. Wszystko jasne — psychologia dla początkujących, podręcznikowy przypadek, nic, czym należałoby się martwić.