Выбрать главу

To dlaczego wciąż się martwiłem?

Bo Pasażer nigdy dotąd nawet się nie wzdrygnął i nadal nie wiedziałem, czemu zrobił to teraz. Czy Rita miała rację co do stresu związanego z nadchodzącym ślubem? A może te dwa bezgłowe ciała nad przyuczelnianym jeziorem rzeczywiście miały w sobie coś, co wypłoszyło ze mnie Mrok?

Nie wiedziałem — a ponieważ Rita w pocieszaniu mnie zaczęła przechodzić od słów do czynów, nie zanosiło się, żebym miał się tego wkrótce dowiedzieć.

— Chodź tu, kotku — szepnęła.

Ostatecznie w podwójnym łóżku nie bardzo jest dokąd uciec, mam rację?

Następny ranek upłynął pod znakiem obsesji Debory na punkcie odnalezienia brakujących głów dwóch trupów spod uczelni. Jakimś sposobem wyciekła do prasy informacja, że policja szuka dwóch czaszek, które gdzieś się zawieruszyły. To było Miami i naprawdę spodziewałbym się, że zaginiona głowa wzbudzi mniejsze zainteresowanie mediów niż taki korek na autostradzie numer 95, ale fakt, że były dwie głowy, i podobno młodych kobiet, wywołał spore poruszenie. Kapitan Matthews doskonale wiedział, jak wiele warta jest każda wzmianka o nim w prasie, ale nawet jemu nie podobał się opryskliwy, histeryczny ton, który zdominował wszystkie relacje na ten temat.

I tak oto wszyscy znaleźliśmy się pod presją; kapitan przycisnął Deborę, a ona przerzuciła swoje brzemię na nas. Vince Masuoka nabrał przekonania, że dostarczy jej klucz do całej sprawy, jeśli tylko ustali, która dziwaczna sekta odpowiada za to, co się stało. Skutek był taki, że tego ranka wsadził głowę do mojego gabinetu, bez żadnego ostrzeżenia obdarzył mnie swoim najlepszym sztucznym uśmiechem i powiedział, głośno i wyraźnie:

— Candomble.

— Wstydź się — powiedziałem. — Kto to widział tak się wyrażać o tej porze.

— Ha — zaśmiał się tym swoim strasznym, sztucznym śmiechem. — Pora jest w sam raz, bez obaw. Candomble to taka Santeria, tylko że brazylijska.

— Vince, nie mam powodu, żeby ci nie wierzyć. Moje pytanie jest takie: co ty, do cholery, gadasz?

Zrobił dwa kroki w głąb gabinetu, podrygując przy tym tak, jakby próbował utrzymać na ziemi ciało wzbijające się do lotu.

— W niektórych rytuałach używają zwierzęcych głów — powiedział. — Jest o tym w Internecie.

— No proszę. A piszą może w Internecie, że ci Brazylijczycy grillują ludzi, obcinają im głowy i na ich miejsce wkładają ceramiczne bycze łby?

Vince trochę oklapł.

— Nie — przyznał i uniósł brwi z nadzieją. — Ale wykorzystują zwierzęta.

— A w jakiż to sposób, Vince?

— Cóż. — Rozejrzał się po moim pokoiku, pewnie za jakimś innym tematem do rozmowy. — Czasem, no wiesz, część ofiarują bogom, a resztę zjadają.

— Vince, sugerujesz, że te zaginione głowy ktoś zjadł?

— Nie. — Naburmuszył się prawie tak, jak to się zdarzało Cody'emu i Astor. — Ale mógłby.

— Strasznie by w zębach chrupały, nie sądzisz?

— No dobrze — stwierdził, teraz już śmiertelnie obrażony. — Próbuję tylko pomóc. — I wymaszerował sztywno, nawet bez cienia sztucznego uśmiechu.

Ale chaos dopiero się zaczynał. Jak wskazywała moja niechciana wyprawa do krainy snów, byłem już pod wystarczająco dużym ciśnieniem, nawet bez dodatkowego ciężaru w postaci szalejącej siostry. Jednak nie minęło kilka minut, a moja mała oaza spokoju znów rozleciała się w drobny mak, tym razem za sprawą Debory, która wpadła z impetem do gabinetu, jakby gonił ją rój wściekłych pszczół.

— Chodź — warknęła.

— Dokąd? — spytałem całkiem do rzeczy, jak mi się wydawało, ale zareagowała tak, jakbym poprosił, żeby zgoliła włosy i pomalowała sobie czerep na niebiesko.

— Zbieraj się i chodź! — Była nieźle wkurzona, więc się zebrałem i poszedłem za nią na parking do jej samochodu.

— Jak Boga kocham — wyrzekała, kiedy przebijaliśmy się przez ruch uliczny — w życiu nie widziałam Matthewsa tak wkurwionego. I teraz to moja wina! — Dla podkreślenia walnęła pięścią w klakson i zajechała drogę furgonetce z napisem „Dom spokojnej starości Palm View”. — Wszystko przez jakiegoś złamasa, który dał prasie cynk o głowach.

— Cóż, Deb — powiedziałem najbardziej rzeczowym i uspokajającym tonem, na jaki było mnie stać — głowy na pewno się znajdą.

— A żebyś, kurde, wiedział — odparła i o mało nie potrąciła grubasa na rowerze obwieszonym wielkimi sakwami wypchanymi złomem. — Bo dowiem się, do której sekty skurwiel należy, i wtedy go dorwę.

Słowa pocieszenia zamarły mi na ustach. Najwyraźniej moja kochana, pomylona siostra ubzdurała sobie, jak Vince, że wystarczy znaleźć właściwą alternatywną religię, a morderca sam wpadnie w ręce.

— Jasne. A gdzie się tego dowiemy?

Bez słowa wysunęła się na Biscayne Boulevard, zaparkowała przy krawężniku i wysiadła. I tak oto, wbrew sobie, nie protestując, poszedłem za nią do Centrum Ubogacenia Wewnętrznego, hurtowni wszystkich jakże niezbędnych rzeczy, które mają w nazwie słowa „holistyczne”, „ziołowe” lub „aura”.

Centrum mieściło się w małym, zaniedbanym budynku przy Biscayne Boulevard, w okolicy, którą najwyraźniej wydzielono na mocy traktatu jako swoisty rezerwat dla prostytutek i dilerów cracku. Solidne kraty zamontowane były i na witrynach, i na drzwiach, które okazały się zaryglowane. Debora załomotała w nie i po chwili rozbrzmiało drażniące brzęczenie. Pchnęła drzwi, a te w końcu szczęknęły i się otworzyły.

Weszliśmy. Spowiła mnie dusząca chmura mdląco słodkiego kadzidła i zorientowałem się, że moje ubogacenie wewnętrzne zaczęło się od kapitalnego remontu płuc. W obłokach dymu majaczył duży żółty jedwabny transparent, rozwieszony na ścianie, który głosił, że „Wszyscy jesteśmy jedno”. Nie precyzował, jedno co. Grała cicha muzyka, dźwięk, jakby ktoś, kto przedawkował środki uspokajające, pobrzękiwał dzwoneczkami, żeby nie zasnąć. W tle szumiał wodospad i jestem pewien, że zrobiłoby mi się lekko na duszy, gdybym ją miał. A że nie miałem, wszystko to wydało mi się irytująco niedorzeczne.

Ale oczywiście nie byliśmy tu dla przyjemności ani nawet dla wewnętrznego ubogacenia. A sierżant Siostra, ma się rozumieć, nie zwykła tracić czasu na banialuki. Pomaszerowała do lady, za którą stała kobieta w średnim wieku ubrana we wzorzystą suknię do podłogi, uszytą chyba ze starej krepiny. Miała siwiejące włosy, sterczące bez ładu i składu na wszystkie strony, i zmarszczone czoło. Oczywiście, mogła to być błoga mina kogoś, kto dostąpił oświecenia.

— W czym mogę pomóc? — Głos brzmiał chropawo, a ton zdawał się sugerować, że takim jak my nic już nie pomoże.

Debora uniosła odznakę. Zanim zdołała cokolwiek powiedzieć, kobieta wyrwała ją z jej dłoni.

— W porządku, sierżant Morgan — Rzuciła blachę na ladę. — Wygląda, że jest prawdziwa.

— Nie mogła pani tego wyczytać z jej aury? — podsunąłem usłużnie. Moja uwaga jakoś nie spotkała się z uznaniem, na jakie zasługiwała, więc wzruszyłem ramionami i posłuchałem, jak Debora przystępuje do mozolnego przesłuchania.

— Chciałabym zadać kilka pytań, jeśli można. — Pochyliła się, żeby zgarnąć z lady swoją odznakę.

— O co? — Kobieta zmarszczyła brwi jeszcze bardziej, a Debora odpowiedziała jej tym samym i zanosiło się na stary dobry pojedynek na groźne miny, z główną nagrodą w postaci darmowej terapii botoksem, utrwalającej zwycięskiego marsa na stałe.