Debora pokazała mu swoją odznakę.
— Możemy wejść? — spytała.
Halpern wlepił wybałuszone oczy w odznakę i jakby oklapł.
— Ja nie… co, co… wejść? Po co?
— Chcielibyśmy zadać panu kilka pytań. O Ariel Goldman.
Halpern zemdlał.
Niezbyt często mam okazję widzieć moją siostrę z zaskoczoną miną — za dobrze nad sobą panuje. Dlatego przyjemnie było zobaczyć, jak opadła jej szczęka, gdy Halpern grzmotnął na podłogę. Ubrałem twarz w stosowny do okazji, podobny wyraz i schyliłem się, żeby sprawdzić tętno.
— Serce mu bije — stwierdziłem.
— Do środka z nim — zakomenderowała Debora i zawlokłem go do mieszkania.
Pewnie nie było tak małe, na jakie wyglądało, ale na ścianach od podłogi do sufitu piętrzyły się pękające w szwach regały, a stół do pracy zawalały papiery i książki. Na skrawku wolnego miejsca zmieściły się sfatygowana, obskurna dwuosobowa kanapa, tapicerowany fotel i lampka. Udało mi się dźwignąć Halperna na kanapę. Zaskrzypiała i ugięła się niepokojąco pod jego ciężarem.
Wstałem i omal nie wpadłem na Deborę, już z groźną miną pochyloną nad Halpernem.
— Lepiej zaczekaj, aż się ocknie, zanim zaczniesz go straszyć — poradziłem.
— Sukinsyn coś wie — burknęła. — Inaczej czemu by tak fiknął?
— Złe odżywianie?
— Obudź go.
Myślałem, że żartuje, ale oczywiście była śmiertelnie poważna.
— Jakieś sugestie? — spytałem. — Zapomniałem soli trzeźwiących.
— Nie możemy stać i czekać. — Wychyliła się do przodu, jakby chciała nim potrząsnąć, a może dać mu fangę w nos.
Jednak szczęśliwie dla siebie, Halpern akurat w tej chwili postanowił odzyskać przytomność. Zatrzepotał powiekami kilka razy, zanim otworzył oczy; spojrzał na nas i zesztywniał.
— Czego chcecie? — odezwał się.
— Obiecujesz, że więcej nie zemdlejesz? — zapytałem go. Debora dźgnęła mnie łokciem.
— Ariel Goldman — rzuciła.
— O Boże — jęknął Halpern. — Wiedziałem, że tak będzie.
— Miałeś rację — przytaknąłem.
— Musicie mi uwierzyć. — Usiłował się podnieść. — Ja tego nie zrobiłem.
— No dobrze. — Deb zmusiła się do spokoju. — Nie ty, to kto?
— Ona sama — odparł.
Debora spojrzała na mnie, może w nadziei, że potrafię wyjaśnić, dlaczego Halpernowi fatalnie odbiło. Niestety, nie potrafiłem, więc znów spojrzała na niego.
— Ona to zrobiła — powiedziała głosem pełnym gliniarskiego powątpiewania.
— Tak — upierał się. — Chciała mnie wrobić, żebym musiał dać jej dobrą ocenę.
— Spaliła się. — Debora mówiła, bardzo powoli, jakby zwracała się do trzylatka. — A potem obcięła sobie głowę. Żebyś musiał dać jej dobrą ocenę.
— Mam nadzieję, że dostała choć czwórkę za wkład pracy — dodałem.
Halpern patrzył na nas wybałuszonymi oczami, z luźno opadniętą szczęką, która drgała spazmatycznie, jakby próbowała się domknąć, ale brakowało w niej ścięgna.
— C — co — wykrztusił wreszcie. — O czym wy mówicie?
— O Ariel Goldman — przypomniała cierpliwie Deb. — I o jej współlokatorce, Jessice Ortedze. Obie spalone na śmierć. Obie bez głów. Co możesz nam o tym powiedzieć, Jerry?
Halpern drgnął i długo się nie odzywał.
— Ja, ja… Nie żyją? — wyszeptał wreszcie.
— Jerry. — Deb starała się przemówić mu do rozumu. — Mają obcięte głowy. Jak myślisz?
Patrzyłem z wielkim zainteresowaniem, jak po twarzy Halperna przelatuje cała gama min wyrażających rozmaite odcienie niezrozumienia, aż w końcu, kiedy trybiki w głowie zaskoczyły, znów opadła mu szczęka.
— Myślicie, że… że ja… Nie możecie…
— Przykro mi, Jerry, ale mogę — przerwała mu bezceremonialnie Debora. — Chyba że mi wytłumaczysz, dlaczego nie powinnam.
— Ale to… Ja nigdy…
— Ktoś to zrobił — powiedziałem.
— Tak, ale, mój Boże.
— Jerry — włączyła się Debora — myślałeś, że o co chcieliśmy spytać?
— O, o gwałt. To znaczy, o to, jak jej nie zgwałciłem.
Gdzieś istnieje świat, w którym wszystko jest zrozumiałe. Gdzieś. Nie tutaj.
— Jak jej nie zgwałciłeś — powtórzyła Debora.
— Tak, bo… chciała, żebym to zrobił.
— Chciała, żebyś ją zgwałcił? — spytałem, wymawiając powoli i dokładnie każde słowo.
— Ona, ona… — Poczerwieniał. — Proponowała mi, no, seks. Za dobry stopień. — Wbił wzrok w podłogę. — Odmówiłem.
— I wtedy poprosiła, żebyś ją zgwałcił? — spytałem jeszcze raz. Debora dźgnęła mnie łokciem.
— Odmówiłeś, Jerry? — Przybrała zdumioną minę. — Takiej ładnej dziewczynie?
— Wtedy, eee… wtedy powiedziała, że piątkę tak czy inaczej dostanie. I rozerwała na sobie bluzkę, i zaczęła krzyczeć. — Przełknął ślinę, ale nie podniósł oczu.
— Mów dalej.
— I mi pomachała. — Uniósł rękę i zrobił pa, pa. — I wybiegła na korytarz. — W końcu spojrzał w górę. — Ubiegam się w tym roku o stały etat — powiedział. — Gdyby coś takiego wyszło na jaw, to byłby koniec mojej kariery.
— Rozumiem — Deb pokiwała głową. — Czyli zabiłeś ją dla ratowania swojej kariery.
— Co? Nie! — wykrztusił. — Nie zabiłem jej!
— Nie ty, to kto, Jerry?
— Nie wiem! — Był niemal obrażony, jakbyśmy oskarżyli go o kradzież ostatniego ciastka. Debora tylko na niego patrzyła, a jego rozbiegany wzrok błądził między nią a mną. — To nie ja!
— Chciałabym ci wierzyć, Jerry — odparła Debora. — Ale to już nie ode mnie zależy.
— Jak to?
— Będę musiała poprosić, żebyś pojechał ze mną.
— Aresztujecie mnie? — wybuchnął.
— Zabiorę cię na komisariat, żebyś tam odpowiedział na parę pytań, to wszystko — uspokoiła go.
— O mój Boże — jęknął. — Aresztujecie mnie. To… nie. Nie.
— Profesorze, załatwmy to bezboleśnie — powiedziała Debora. — Chyba obejdzie się bez kajdanek, co?
Długo na nią patrzył, aż nagle zerwał się na nogi i pobiegł do drzwi. Na nieszczęście dla niego i jego przemyślnego planu ucieczki, musiał ominąć mnie, a Dexter zewsząd zbiera zasłużone pochwały za błyskawiczny refleks. Podstawiłem profesorowi nogę; wyłożył się jak długi i rąbnął głową w drzwi.
— Au! — wrzasnął.
Uśmiechnąłem się do Debory.
— Jednak przydadzą się kajdanki.
13
Tak naprawdę nie jestem paranoikiem. Nie mam poczucia zagrożenia ze strony tajemniczych wrogów, którzy chcą mnie osaczyć, torturować, zabić. Oczywiście, wiem doskonale, że jeśli pozwolę, by zsunęła mi się maska i odsłoniła moje prawdziwe oblicze, całe społeczeństwo jednym głosem zażąda mojej śmierci w męczarniach, ale to nie jest paranoja, tylko trzeźwe, spokojne spojrzenie na ogólnie akceptowaną rzeczywistość, i wcale mnie to nie przeraża. Po prostu staram się być ostrożny, żeby do tego nie dopuścić.
Tyle że dotychczas ogromna częścią mojej ostrożności sprowadzała się do wsłuchiwania w dyskretne podszepty Mrocznego Pasażera, a on wciąż dziwnie krępował się podzielić ze mną swoimi przemyśleniami. Miałem więc do czynienia z nową zaskakującą wewnętrzną ciszą która jak kamyk wrzucony do wody wytwarzała we mnie kręgi niepokoju, a przez to byłem bardzo spięty. Wszystko zaczęło się przy piecach, od tego uczucia, że ktoś mnie obserwuje czy nawet podchodzi. A potem, kiedy wracaliśmy na komendę, miałem nieodparte wrażenie, że jedzie za nami jakiś wóz. Czy tak naprawdę było? Czy miał złowrogie zamiary? A jeśli tak, to czy wobec mnie, czy Debory, czy też po prostu, jak to się zdarzało kierowcom z Miami, postanowił kogoś postraszyć i padło na nas?