Выбрать главу

Obserwowałem ten samochód, białą toyotę avalon, w lusterku bocznym. Trzymał się za nami przez całą drogę, aż Debora skręciła na parking, a wtedy po prostu pojechał dalej. Kierowca ani nie zwolnił, ani na nas nie spojrzał, ale nie mogłem odpędzić absurdalnego przeświadczenia, że naprawdę nas śledził. Jednak żeby mieć pewność, musiałbym to usłyszeć od Pasażera, a on milczał — wydał z siebie tylko coś jakby syczące odchrząknięcie, więc uznałem, że postąpiłbym bezdennie głupio, gdybym powiedział coś Deborze na ten temat.

A później, kiedy wyszedłem do swojego samochodu, żeby wrócić do domu na noc, znów odniosłem to samo wrażenie, że ktoś albo coś mnie obserwuje — ale to było tylko wrażenie. Nie przestroga, nie szept z cienia, nie nakazujący gotowość trzepot niewidzialnych czarnych skrzydeł — po prostu wrażenie. Poczułem się nieswojo. Kiedy Pasażer mówi, ja słucham. I działam. Teraz jednak nie mówił, tylko wiercił się, a ja nie miałem pojęcia, jak to zinterpretować. Dlatego przy braku jakiegokolwiek bardziej konkretnego pomysłu, w drodze do domu patrzyłem w lusterko wsteczne.

Czy to właśnie znaczy być człowiekiem? Że idzie się przez życie z nieodstępującym poczuciem, że jest się kawałkiem mięsa na kopytach, uciekającym w popłochu przed depczącymi po piętach tygrysami? Jeśli tak, w dużym stopniu wyjaśniałoby to ludzkie zachowania. Jako drapieżca świetnie wiem, jak silny czuje się ktoś, kto przechadza się w przebraniu wśród stad potencjalnych ofiar, świadom, że w każdej chwili może jedną z nich oderwać od pozostałych. Jednak milczenie Pasażera sprawiło, że nie tylko wtopiłem się w otoczenie, ale także dołączyłem do stada, stałem się bezbronną zwierzyną, i wcale mi się to nie podobało. Zrobiłem się przez to dużo bardziej czujny.

I kiedy zjechałem z autostrady, dzięki mojej wzmożonej czujności zobaczyłem jadącą za mną białą toyotę avalon.

Racja, na świecie jest mnóstwo białych toyot avalon. Japończycy przegrali wojnę i to daje im prawo do zdominowania naszego rynku motoryzacyjnego. I, jak podpowiadał rozsądek, wiele z tych avalonów mogło jechać do domu tą samą ruchliwą trasą co ja. Logicznie rzecz biorąc, liczba stron świata jest ograniczona i nic w tym dziwnego, że taki czy inny biały avalon wybrał jedną z nich. A nielogicznie byłoby zakładać, że ktoś miałby chcieć mnie śledzić. Bo co zrobiłem? To znaczy co takiego, co można by mi udowodnić?

Dlatego moje wrażenie, że ktoś mnie śledzi, było zupełnie wbrew logice, co nie wyjaśnia, czemu nagle skręciłem z autostrady numer 1 w prawo, w boczną ulicę.

Nie wyjaśnia też, czemu biały avalon pojechał za mną.

Wóz trzymał się daleko z tyłu, jak postąpiłby każdy drapieżca, który nie chce spłoszyć upatrzonej ofiary — albo normalny człowiek, który zbiegiem okoliczności skręcił na tę samą drogę co ja. Tak więc z tym samym, zupełnie do mnie niepodobnym brakiem logiki, zrobiłem następny zwrot, tym razem w lewo, na wąską osiedlową uliczkę.

Tamten samochód po chwili podążył za mną.

Dziarski Dexter nie wie, co to strach. Z tego by wynikało, że huczący łomot mojego serca, suchość w ustach i zlewny pot to objawy rosnącego niepokoju.

Nie podobało mi się to uczucie. Nie byłem już Nożowładnym Rycerzem. Mój oręż i zbroja zostały w jakimś głębokim lochu zamku, a ja, kruchy i łakomy kąsek, znalazłem się bez nich na polu bitwy, i z bliżej nieokreślonego powodu umacniałem się w przekonaniu, że coś złowiło mój zapach.

Znów skręciłem w prawo — i obok mignął mi znak z napisem „Droga bez wylotu”.

Ślepy zaułek. Znalazłem się w potrzasku.

Nie wiedzieć czemu, zwolniłem i zaczekałem, aż tamten samochód nadjedzie. Chyba po prostu chciałem się upewnić, że naprawdę istnieje. Istniał. Pojechałem na koniec uliczki, gdzie droga rozszerzała się i tworzyła mały, okrągły placyk do zawracania. Przed domem u szczytu placyku nie stały żadne samochody. Wtoczyłem się na podjazd, zgasiłem silnik i czekałem, zadziwiony łoskotem mojego serca i moją niezdolnością do tego, by zrobić coś więcej niż tylko siedzieć i czekać na nieuchronny atak kłów i pazurów tego, co mnie ścigało.

Biały samochód przy placyku zwolnił, podjechał do mnie…

I pojechał dalej, dookoła placyku, z powrotem w głąb uliczki, ku słońcu zachodzącemu nad Miami.

Odprowadziłem go wzrokiem i kiedy tylne światła zniknęły za zakrętem, nagle przypomniałem sobie, jak się oddycha. Skorzystałem z odzyskanej umiejętności i bardzo to było przyjemne. Kiedy już zawartość tlenu wróciła do normy i znów zadomowiłem się we własnej skórze, poczułem się jak bardzo głupi Dexter. Bo co się tak naprawdę stało? Jakiś samochód zdawał się mnie śledzić, ale w końcu odjechał. Istniał milion powodów, dla których mógł wybrać tę samą trasę co ja, i większość z nich dała się podsumować jednym słowem: przypadek. A kiedy biedny Dobity Dexter siedział i pocił się za kierownicą, cóż uczynił wielki zły wóz? Pojechał dalej. Nie zatrzymał się, żeby popatrzeć, warknąć czy rzucić granat ręczny. Pojechał dalej i zostawił mnie w kałuży mojego własnego absurdalnego strachu.

Coś zastukało w moją szybę i walnąłem się głową w sufit samochodu.

Odwróciłem się w bok. Patrzył na mnie pochylony wąsaty mężczyzna w średnim wieku, ze szpetnymi śladami po trądziku. Nie zauważyłem go aż do teraz; kolejny dowód, że byłem sam, niechroniony.

Opuściłem szybę.

— Pomóc w czymś? — spytał.

— Nie, dziękuję. — Ciekawy, w czym właściwie chciałby mi pomóc. Nie trzymał mnie długo w niepewności.

— Stoi pan przed moim domem — zauważył.

— Aha. — Przyszło mi do głowy, że pewnie ma rację i że należy mu się jakieś wytłumaczenie. — Ja do Vinny'ego. — Mało oryginalne, ale w tych okolicznościach ujdzie.

— Pomylił pan adres — odparł mężczyzna z nutą złośliwego triumfu, która prawie że przywróciła mi dobry nastrój.

— Przepraszam — powiedziałem. Zamknąłem okno i cofnąłem wóz, a mężczyzna stał i patrzył za mną, pewnie chcąc się upewnić, że nagle nie wyskoczę i nie rzucę się na niego z maczetą. Już po paru minutach wchłonął mnie krwiożerczy chaos na autostradzie numer 1 i rutynowa agresja ruchu ulicznego otuliła ciepłym kocem — poczułem, że znów powoli zapadam się w siebie. Wracałem do domu, za kruszejącymi murami Zamku Dexter, tego z pustym lochem i całą resztą.

Nigdy jeszcze nie było mi tak głupio — czułem się jak prawdziwy człowiek, przynajmniej na tyle, na ile to dla mnie osiągalne. Co ja sobie, do licha, myślałem? W ogóle nie myślałem, po prostu zareagowałem na dziwaczne ukłucie paniki. Niedorzecznie, tak po ludzku, że aż śmiechu warte, oczywiście przy założeniu, że jestem prawdziwym człowiekiem, który potrafi się naprawdę śmiać. No cóż. Przynajmniej byłem śmieszny, to już coś.

Na ostatnich kilometrach zająłem się wymyślaniem obelg, którymi mógłbym obrzucić siebie za tchórzliwą i przesadną reakcję, i zanim zajechałem pod dom Rity, nie zostawiłem na sobie suchej nitki, co zdecydowanie poprawiło mi samopoczucie. Wysiadłem z prawie że szczerym uśmiechem, rozpierany radością płynącą z najgłębszej głębi Dextera Durnoty. A kiedy podchodziłem już do drzwi wejściowych, minął mnie powoli jadący samochód.