Biały avalon, rzecz jasna.
Jeśli jest na tym świecie coś takiego jak sprawiedliwość, z pewnością był to jeden z tych momentów, które uszykowała specjalnie dla mnie. Tyle razy ubawiłem się, patrząc na kogoś, kto stał z rozdziawionymi ustami, kompletnie sparaliżowany z zaskoczenia i strachu, a teraz proszę, mamy Dextera w tej samej idiotycznej pozie. Wryty w ziemię, niezdolny nawet do otarcia śliny cieknącej mi z ust, patrzyłem na jadący powoli samochód i nie mogłem opędzić się od myśli, że bardzo głupio wyglądam.
Naturalnie, wyglądałbym jeszcze bardziej głupio, gdyby ten z białego samochodu zrobił coś więcej, niż tylko przejechał obok mnie, ale szczęśliwie dla licznego grona ludzi, którzy mnie znają i kochają — jest ich co najmniej dwoje, ze mną włącznie — wóz się nie zatrzymał. Przez chwilę miałem wrażenie, że widzę twarz mężczyzny patrzącego na mnie z fotela kierowcy. Potem dodał gazu, zjechał trochę bliżej środka ulicy, tak że w świetle zabłysł emblemat toyoty, srebrna głowa byka, i zniknął w oddali.
A ja, z braku lepszego pomysłu, zamknąłem usta, poskrobałem się po głowie i chwiejnym krokiem wszedłem do domu.
Było ciche, ale bardzo głębokie i silne bębnienie, i narastająca radość, wyzwolona ulgą i niecierpliwym wyczekiwaniem na to, co zaraz nadejdzie. Potem zadęły rogi i to już się zbliżało, jeszcze chwila, a zacznie się, nareszcie, znowu, i kiedy błogość przeszła w melodię, zdałoby się dochodząca zewsząd, nogi poniosły mnie tam, gdzie głosy obiecywały rozkosz, która napełni wszystko tym poczuciem wszechogarniającego spełnienia, i poszybujemy w objęciach ekstazy…
Obudziłem się z walącym sercem i uczuciem ulgi, które na pewno nie znajdowało uzasadnienia i którego nie rozumiałem. Bo nie była to ulga, jaką spragnionemu daje łyk wody czy zmęczonemu odpoczynek, choć to też.
Ale — to już nie zaskakujące, lecz głęboko niepokojące — była to także ulga, jaka przychodzi po moich igraszkach ze złymi ludźmi; ulga, która mówi, że zaspokoiłeś najgłębsze pragnienia swojego ja, więc teraz możesz się odprężyć i na jakiś czas spocząć na laurach.
A tak być nie mogło. To najbardziej prywatne i osobiste z uczuć nie miało prawa nawiedzać mnie we śnie.
Spojrzałem na zegar obok łóżka: pięć po północy, nie pora na to, by Dexter czuwał, zwłaszcza w nocy, którą zamierzał przespać.
Po drugiej stronie łóżka Rita chrapała cicho i podrygiwała lekko, jak pies śniący, że goni królika.
A po mojej stronie łóżka: strasznie skołowany Dexter. Coś wdarło się w pozbawioną snów noc i zburzyło spokojne morze mojego bezdusznego snu. Nie wiedziałem co, ale z niewiadomego powodu wielce mnie uradowało, a to niedobrze. Moim księżycowym hobby cieszyłem się na swój beznamiętny sposób. Nic innego dotąd nie miało wstępu do zakamarka mrocznego lochu Dextera. I ten stan rzeczy mi odpowiadał. Miałem własny, dobrze strzeżony kącik, ogrodzony i zaryglowany, w którym czułem moją osobistą, szczególną radość — tylko w te noce. Inaczej nie miałoby to sensu.
Cóż więc wdarło się tam i zalało loch tym niechcianym uczuciem? Co, u licha, mogło dostać się do środka z tak nadzwyczajną łatwością?
Położyłem się z mocnym postanowieniem, by zasnąć i udowodnić sobie, że nadal ja tu rządzę, że nic się nie stało, a już na pewno się nie powtórzy. To była Dexterlandia, moje królestwo. Nic innego nie miało do niej wstępu. Zamknąłem oczy i poprosiłem o potwierdzenie wewnętrzny głos władzy Mrocznego Pasażera; czekałem, aż przytaknie, aż wysyczy kojące słowa, które pokażą tej brzękliwej muzyce i towarzyszącej jej eksplozji uczucia, gdzie ich miejsce, wypędzą je z mroku. I czekałem, aż coś powie, on jednak milczał.
Szturchnąłem go więc bardzo ostrą i poirytowaną myślą „Obudź się! Pokażże te swoje zęby!”
Nie powiedział nic.
Pospiesznie zajrzałem we wszystkie zakątki mojego ja, wrzeszczałem z coraz większym niepokojem, nawołując Pasażera, ale zostało po nim tylko puste, starannie wysprzątane miejsce, pokój do wynajęcia. Jakby w ogóle go tam nigdy nie było.
Wciąż słyszałem echo muzyki, odbijało się od twardych ścian nieumeblowanego mieszkania i niosło przez niespodziewaną, bardzo bolesną pustkę.
Mroczny Pasażer odszedł.
14
Następny dzień spędziłem w gorączkowej niepewności; miałem nadzieję, że Pasażer powróci, a jednocześnie coś mi mówiło, że nie. Z upływem czasu zwątpienie przeważyło i stało się coraz bardziej przygnębiające.
Była we mnie duża, kruszejąca wyrwa i tak naprawdę nie miałem jak o tym myśleć ani jak radzić sobie z poczuciem ziejącej pustki, jakiego jeszcze nigdy nie zaznałem. Na pewno nie powiedziałbym, że cierpiałem wewnętrzne katusze — zawsze wydawało mi się, że to coś dla tych, którzy lubią się ze sobą cackać — ale czułem się nieswojo i przez cały dzień tkwiłem w gęstej mazi nerwowego lęku.
Dokąd odszedł mój Pasażer i dlaczego? Czy wróci? Pytania te nieuchronnie wciągały mnie w głębsze, jeszcze bardziej niepokojące rozważania: czym był Pasażer i dlaczego w ogóle we mnie zamieszkał?
Trochę mnie to otrzeźwiło, kiedy uświadomiłem sobie, w jak dużym stopniu określałem samego siebie przez coś, co tak naprawdę mną nie było — a może było? Może cała postać Mrocznego Pasażera to tylko chory twór uszkodzonego umysłu, sieć, która miała chwytać odblaski przefiltrowanej rzeczywistości i chronić mnie przed straszną prawdą o tym, kim naprawdę jestem. Istniała taka możliwość. Mam podstawową wiedzę z zakresu psychologii i już od pewnego czasu zakładam, że nie mieszczę się w żadnej skali. Nie przeszkadza mi to; świetnie sobie radzę bez nawet odrobiny normalnego człowieczeństwa.
Przynajmniej tak było do tej pory. Nagle jednak zostałem sam ze sobą i nic już nie wydawało się tak wyraziste, pewne. I po raz pierwszy musiałem poznać prawdę.
Oczywiście, w niewielu miejscach pracy dostaje się płatny urlop na introspekcję, nawet kiedy jej przedmiotem jest coś tak ważnego jak zaginieni Mroczni Pasażerowie. Nie, Dexter musiał odrobić pańszczyznę. Zwłaszcza pod batem Debory.
Na szczęście chodziło głównie o rutynowe czynności. Przez cały ranek z resztą szczurów laboratoryjnych przeczesywaliśmy mieszkanie Halperna w poszukiwaniu konkretnych dowodów jego winy. Co ucieszyło mnie jeszcze bardziej, była ich taka obfitość, że nie musieliśmy się zbytnio napracować.
W głębi szafy znaleźliśmy skarpetkę, a na niej kilka kropel krwi. Spod kanapy wyciągnęliśmy biały płócienny but z plamą do kompletu. W plastikowym worku w łazience leżały spodnie z osmalonym mankietem i też ze śladami krwi, małymi, rozbryźniętymi kropeczkami utwardzonymi pod wpływem żaru.
Pewnie to dobrze, że tyle tego wszystkiego znalazło się na widoku, bo Dexter naprawdę nie był dziś tak bystry i pełen zapału jak zawsze. W jednej chwili dryfowałem w niespokojnej szarej mgle i zastanawiałem się, czy Pasażer powróci, by zaraz potem ocknąć się w szafie, z brudną, zakrwawioną skarpetą w ręku. Gdyby czekała mnie robota śledcza z prawdziwego zdarzenia, nie wiem, czy dałbym radę wznieść się na mój zwykle bardzo wysoki poziom.
Na szczęście, nie zachodziła taka potrzeba. Nigdy jeszcze nie widziałem, by ktoś, kto w końcu miał kilka dni na to, żeby posprzątać, tak ochoczo rozrzucał wokół siebie wyraźne i niezbite dowody. Kiedy oddaję się swojemu małemu hobby, jestem schludny, porządny i — po kilku minutach — niewinny z punktu widzenia medycyny sądowej; Halpern zaś przez kilka dni nie podjął nawet elementarnych środków ostrożności. To było prawie zbyt łatwe i kiedy obejrzeliśmy jego samochód, odrzuciłem „prawie”. Na podłokietniku przedniego siedzenia widniał zaschnięty, krwawy odcisk kciuka.