Выбрать главу

Debora uśmiechnęła się łagodnie. Poczułbym się raźniej, gdyby warknęła i kazała mi się odpieprzyć, ona jednak tylko wyciągnęła rękę nad biurkiem i poklepała mnie po dłoni.

— Dex — mówiła cicho — twardych dowodów mamy aż nadto. Przeszłość pasuje. Motyw jest. Przyznajesz, że nie masz tych swoich… przeczuć. — Przechyliła głowę na bok, wciąż uśmiechnięta, co sprawiło, że poczułem się jeszcze bardziej nieswojo. — Wszystko jest git, braciszku. Cokolwiek cię gnębi, przyczyny szukaj gdzie indziej. Facet zabił, my go dopadliśmy, koniec kropka. — Puściła moją dłoń, zanim którekolwiek z nas mogło zalać się łzami. — Ale trochę się o ciebie martwię.

— Nic mi nie jest — odparłem i nawet ja słyszałem, że to trąci fałszem.

Debora długo na mnie patrzyła, aż wreszcie wstała.

— Niech ci będzie — powiedziała. — Ale w razie czego zawsze możesz na mnie liczyć. — Odwróciła się i wyszła.

Przez resztę dnia czułem się, jakbym brnął w szarej zupie, i kiedy w końcu wróciłem do Rity, zupa zestaliła się w galaretę, która odcięła mnie od reszty świata. Nie wiem, co jedliśmy na kolację, nie wiem, czy ktoś coś mówił. Mogłem tylko nasłuchiwać jednego jedynego dźwięku: tupotu powracającego pędem Pasażera. Nadaremnie. Dlatego też przez resztę wieczoru dryfowałem na autopilocie i w końcu poszedłem do łóżka, wciąż bez reszty zaprzątnięty Tępym Pustym Dexterem.

Sporym zaskoczeniem było dla mnie to, że ludzie, nawet półczłowiek, jakim się stawałem, nie zapadają w sen automatycznie. W swoim poprzednim wcieleniu, Demona Dextera, spałem doskonale i zasypiałem bez trudu, wystarczyło położyć się, zamknąć oczy i pomyśleć: „Trzy dwa jeden start”. Czary — mary i lulu.

Nowy Model Dextera nie miał tyle szczęścia.

Przewracałem się z boku na bok, nakazywałem swojej żałosnej osobie natychmiast zasnąć, bez żadnych ale, i wszystko na nic. Nie mogłem spać. Mogłem tylko leżeć z szeroko otwartymi oczami i zastanawiać się dlaczego.

Noc ciągnęła się w nieskończoność, a wraz z nią straszne, ponure rozmyślania. Czy przez całe życie wprowadzałem sam siebie w błąd? A jeśli nie byłem Dzielnym Dexterem Rozpruwaczem i jego Chytrym Pomocnikiem Pasażerem? A jeśli tak naprawdę byłem tylko Mrocznym Szoferem, który dostał małą izdebkę w pałacu w zamian za wożenie swojego pana na umówione wizyty? I skoro nie potrzebowano już moich usług, kim zostanę teraz, kiedy szef się wyprowadził? Kim byłem, jeśli już nie sobą?

Myśli dalekie od radosnych nie poprawiły mi humoru. Nie pomogły też zasnąć. A że przewracanie się z boku na bok męczyło mnie, ale nie zmęczyło, przerzuciłem się na kiwanie i kołysanie, z tym samym mniej więcej skutkiem. Koło wpół do czwartej nad ranem musiałem przypadkiem odkryć właściwą kombinację bezsensownych ruchów, bo wreszcie zapadłem w płytki, męczący sen.

Obudziło mnie skwierczenie i zapach smażącego się bekonu. Zerknąłem na zegar — ósma trzydzieści dwie. Tak późno jeszcze nigdy się nie obudziłem, no ale była sobota. Rita pozwoliła mi dłużej pobyć w stanie przygnębiającej nieświadomości. A teraz wynagrodzi mój powrót na jawę obfitym śniadaniem. Juhu.

Śniadanie rzeczywiście trochę mnie pokrzepiło. Trudno podsycać w sobie porządną, głęboką depresję i poczucie kompletnego braku własnej wartości, kiedy jest się najedzonym, i dałem za wygraną w połowie przepysznego omletu.

Cody i Astor naturalnie nie spali już od ładnych paru godzin — w sobotę rano mieli prawo nieograniczonego dostępu do telewizora i zwykle wykorzystywali to, by oglądać kreskówki, które nie mogłyby powstać przed odkryciem LSD. Nawet mnie nie zauważyli, kiedy chwiejnie przeszedłem obok nich do kuchni, i podczas gdy wgapiali się w gadające sprzęty kuchenne, ja skończyłem jeść śniadanie, wypiłem ostatnią kawę i postanowiłem dać życiu jeszcze jeden dzień na to, żeby wzięło się w garść.

— Lepiej? — spytała Rita, kiedy odstawiłem kubek po kawie.

— Omlet był palce lizać. Dziękuję.

Uśmiechnęła się i zerwała z krzesła, żeby cmoknąć mnie w policzek, po czym wrzuciła wszystkie naczynia do zlewu i zaczęła zmywać.

— Pamiętaj, obiecałeś, że dziś rano zabierzesz gdzieś Cody'ego i Astor — usłyszałem przez szum wody lejącej się z kranu.

— Tak obiecałem?

— Dexter, wiesz, że mam przymiarkę. Do sukni ślubnej. Już dawno cię uprzedzałam, a ty powiedziałeś, że nie ma sprawy, popilnujesz dzieci, kiedy ja pójdę na przymiarkę do Susan, a potem muszę jeszcze wpaść do kwiaciarni i obejrzeć parę bukietów, nawet Vince chciał pomóc, podobno ma jakiegoś znajomego?

— Wątpię — mruknąłem, myśląc o Mannym Borąue. — Nie Vince.

— Ale nie skorzystałam. Myślę, że dobrze zrobiłam?

— Doskonale — odparłem. — Mamy tylko jeden dom do sprzedania.

— Nie chciałam zrobić mu przykrości i nie wątpię, że ten jego znajomy jest świetny, ale kwiaty od zawsze kupuję u Hansa i serce by mu pękło, gdybym te na ślub zamówiła gdzie indziej.

— W porządku — powiedziałem. — Wezmę dzieci.

Liczyłem na okazję, by poważnie zająć się swoim osobistym nieszczęściem i znaleźć jakiś pomysł, jak zabrać się do rozwikłania problemu nieobecnego Pasażera. A gdyby nic z tego nie wyszło, miło byłoby choć trochę zrelaksować się, może nawet odespać zarwaną część nocy, bo to przecież moje święte prawo.

W końcu była sobota. Jak wiadomo, wiele powszechnie szanowanych religii i związków zawodowych zaleca, by dzień ten poświęcić na relaks i rozwój osobisty; na oderwanie się od gorączkowej bieganiny, zasłużony wypoczynek i rekreację. Dexter jednak ostatnio robił praktycznie za męża i ojca, co, jak się przekonywałem, zmienia wszystko. A skoro Rita rzuciła się w wir przygotowań do ślubu i śmigała to tu, to tam jak tornado z blond grzywką, mnie nie pozostawało nic innego, jak tylko zgarnąć Cody'ego i Astor i dać im odetchnąć od tego chaosu przy jakimś zajęciu uznanym przez społeczeństwo za stosowne dla dorosłych i dzieci.

Po wnikliwym przestudiowaniu wszystkich możliwości, zdecydowałem się na Muzeum Nauki i Planetarium w Miami. Pełno tam będzie innych rodzin, co mnie pozwoli zachować kamuflaż, a dzieciom zacząć pracować nad swoim. Skoro zamierzały wstąpić na Drogę Mroku, musiały powoli oswajać się z myślą, że im bardziej jest się nienormalnym, tym ważniejsze, by sprawiać wrażenie normalności.

A w wypadku naszej trójki trudno o coś bardziej normalnie wyglądającego od wizyty w muzeum z Kochającym Papciem Dexterem. Miało to jeszcze jedną niebagatelną zaletę — to było Dla Nich Pożyteczne, duży plus, bez względu na to, jak silnie wzdrygali się na tę myśl.

Dlatego obiecałem wirującej Ricie, że bezpiecznie wrócimy na kolację, zapakowałem naszą trójkę do mojego samochodu i ruszyłem autostradą numer 1 na północ. Przejechałem przez Coconut Grove i tuż przed Rickenbacker Causeway skręciłem na parking muzeum. Jednak nie znaczyło to, że dalej poszło jak z płatka, co to, to nie. Cody wysiadł i stanął na parkingu jak słup. Astor chwilę patrzyła na niego, po czym odwróciła się do mnie.

— Po co tam idziemy? — spytała.

— Żeby się czegoś nauczyć — wyjaśniłem.

— Błe. — Wykrzywiła się, a Cody pokiwał głową.

— Ważne jest, żebyśmy spędzali czas ze sobą — dodałem.

— W muzeum? — rzuciła Astor. — Żałosne.

— Ładne słowo — stwierdziłem. — Gdzie je podłapałaś?

— Nie idziemy — zdecydowała. — Chcemy coś robić.

— Byłaś kiedyś w tym muzeum?

— Nie — powiedziała, przeciągając słowo do trzech pełnych pogardy głosek tak, jak tylko dziesięciolatki potrafią.