Gdybym jednak musiał się z nich tłumaczyć, mogłyby pojawić się pytania, które w końcu, kto wie, czy nie okazałyby się kłopotliwe, nawet gdyby zadała je kochająca żona — a co dopiero wróg dążący z pasją do tego, by mnie zniszczyć. Ostatnio trafił się taki zajadły: policjant z Miami, sierżant Doakes. I choć formalnie rzecz biorąc, jeszcze żył, zacząłem myśleć o nim w czasie przeszłym, jako że wskutek nieszczęśliwego splotu wydarzeń stracił obie stopy i dłonie, a także język. Z pewnością nie był zdatny do tego, by wymierzyć mi jakże należną sprawiedliwość. Miałem jednak dość oleju w głowie, żeby wiedzieć, iż skoro napatoczył się jeden taki jak on, to wcześniej czy później pojawi się następny.
I dlatego przywiązywałem wagę do prywatności — nie żebym kiedykolwiek trąbił na lewo i prawo o moich sprawach osobistych. O ile wiem, jeszcze nikt nie zaglądał do mojej skrzynki ze szkiełkami. Tyle że nigdy dotąd nie miałem narzeczonej, która wyręczała mnie w sprzątaniu, ani dwójki bardzo ciekawskich dzieci, które węszyły w moich rzeczach, bo chciałby być takie jak Mroczny Papcio Dexter.
Rita zdawała się rozumieć moją potrzebę prywatności — choć nie jej powody — i poświęciła swój pokój do szycia, zmieniając go na coś, co nazwała gabinetem Dextera. Kiedyś znajdą się w nim mój komputer, moje nieliczne książki i kompakty, i, jak sądzę, palisandrowa skrzynka ze szkiełkami. Ale jakżebym mógł ją tu zostawić? Potrafiłbym przekonująco wyjaśnić Cody'emu i Astor, czym jest — ale co powiedzieć Ricie? Może należałoby ją schować? Wydrążyć za fałszywą biblioteczką sekretny korytarz, wiodący krętymi schodami na dół, do mojej mrocznej kryjówki? A może włożyć skrzynkę na dno atrapy pojemnika z kremem do golenia? Był to pewien problem.
Kiedyś trzeba go będzie rozwiązać; na razie wciąż miałem swoje stare mieszkanie. Mimo to w moim gabinecie trzymałem parę drobiazgów, noże do oprawiania ryb i taśmę samoprzylepną co mogłem łatwo wytłumaczyć zamiłowaniem do wędkarstwa i klimatyzacji. Rozwiązania poszukamy później. W tej chwili lodowate palce dźgały mnie i łaskotały w plecy, i spieszno mi było na spotkanie z bufonowatym gogusiem.
A że nóż i taśmę musiałem do czegoś schować, poszedłem do mojego gabinetu po granatową torbę sportową, którą zachowywałem na uroczystą okazję. Wyciągnąłem ją z szafy, czując na języku ostry, coraz silniejszy smak spodziewanej rozkoszy, i włożyłem do środka zabawki: nową rolkę taśmy samoprzylepnej, nóż do oprawiania ryb, rękawiczki, moją jedwabną maskę i, na wszelki wypadek, zwój nylonowej liny. Wszystko gotowe. Czułem, jak moje żyły promieniują stalowym podnieceniem, uszy wypełniała mi szalona, narastająca muzyka, huczący puls Pasażera ponaglał, zagrzewał do czynu. Odwróciłem się, żeby wyjść…
I wpadłem na dobraną parę poważnych dzieci, które zadarły głowy i spojrzały na mnie wyczekująco.
— On chce iść — powiedziała Astor i Cody skinął głową, wpatrzony we mnie wielkimi, nieruchomymi oczami.
Jestem przekonany, iż każdy, kto mnie zna, powiedziałby, że mam gadane i nigdy nie tracę rezonu; kiedy jednak odtworzyłem w myśli słowa Astor i raz jeszcze poszukałem interpretacji, w której nie znaczyłyby tego, co znaczyły, zdołałem wydobyć z siebie tylko bardzo ludzki dźwięk, mniej więcej: „Ą hę ho?”
— Z tobą — powiedziała Astor, cierpliwie, jak do upośledzonej umysłowo pokojówki. — Cody chce dziś z tobą iść.
Z perspektywy czasu wyraźnie widać, że ten problem musiał się kiedyś pojawić. I, co ważne, trzeba uczciwie przyznać, że spodziewałem się tego — ale później. Nie teraz. Nie u progu mojej Nocy Spełnienia. Nie kiedy każdy włosek na karku stał mi dęba i krzykiem domagał się zaspokojenia czystej, palącej potrzeby, aby wypełznąć w mrok z zimną, wytopioną z nierdzewnej stali furią…
Sytuacja zdecydowanie wymagała poważnego przemyślenia, cóż, kiedy moje nerwy uparcie żądały, żebym wyskoczył przez okno i czmychnął w noc — ale dzieciaki wciąż stały przede mną, więc wziąłem głęboki oddech i skupiłem na nich uwagę.
Lśniąca, pełna ostrych kantów blaszana dusza Dextera Mściciela uformowała się w wyniku urazu z dzieciństwa, tak głębokiego, że zupełnie wyparłem go z pamięci. To doświadczenie sprawiło, że jestem tym, czym jestem, i nie wątpię, że siąkałbym nosem i byłbym nieszczęśliwy z tego powodu, gdybym był zdolny do jakichkolwiek uczuć. Cody i Astor nosili takie same blizny, pamiątki po ojcu, otumanionym narkotykami brutalu, który pastwił się nad nimi, aż oboje na dobre wzgardzili słońcem i lizakami. Mój mądry przybrany ojciec, wychowując mnie, wiedział, że czegoś takiego nie da się cofnąć, nie można wepchnąć węża z powrotem do jaja.
Można go za to wytresować. Harry wyszkolił mnie, zrobił ze mnie coś, co polowało tylko na innych mrocznych drapieżców, inne monstra i upiory w przebraniach z ludzkiej skóry, żerujące w mieście. Mojej żądzy mordu nie dało się wykorzenić, była niezmienna i nieprzemijająca, ale Harry nauczył mnie tropić i usuwać tylko tych, którzy zgodnie z jego, jak na glinę przystało, rygorystycznymi zasadami naprawdę na to zasługiwali.
Kiedy odkryłem, że Cody jest taki sam, obiecałem sobie, że pójdę Drogą Harry'ego, przekażę chłopcu swoją wiedzę, wychowam go w duchu Mrocznej Prawości. Była to jednak cała galaktyka komplikacji, wyjaśnień i nauk. Harry wpajał mi to wszystko przez prawie dziesięć lat, zanim pozwolił mi się pobawić z czymś bardziej skomplikowanym od bezpańskiego zwierzaka. Z Codym nawet jeszcze nie zacząłem — i choć czułem się trochę jakbym robił z siebie Mistrza Jedi, teraz zacząć nie mogłem. Wiedziałem, że Cody pewnego dnia będzie musiał pogodzić się z tym, że jest taki jak ja, i szczerze chciałem mu pomóc — ale niech to nie będzie dziś. Nie kiedy przez okno dolatywało wesołe wołanie księżyca, który ciągnął mnie jak żółta lokomotywa doczepiona do mojego mózgu.
— Nie jestem, tego… — zacząłem, chcąc wszystkiemu zaprzeczyć. Ale spojrzeli na mnie z tak ujmującym wyrazem zimnej pewności, że urwałem. — Nie — powiedziałem stanowczo. — Jest o wiele za mały.
Wymienili szybkie spojrzenia, nic więcej, lecz kryła się w nich cała rozmowa.
— Mówiłam mu, że tak powiesz — stwierdziła Astor.
— I słusznie.
— Dexter, obiecałeś przecież, że nam pokażesz.
— Pokażę — zapewniłem, czując na plecach zimne palce, które powoli wędrują w górę i naciskają, popychają w stronę drzwi — ale nie teraz.
— No więc, kiedy? — spytała.
Spojrzałem na nich i wypełniła mnie niesamowicie dziwna mieszanka uczuć: z jednej strony rwałem się do tego, żeby już wyjść i coś pociachać, a z drugiej miałem ochotę opatulić oboje miękkim kocem i zabić wszystko, co się do nich zbliży. A na dodatek, o tak, do kompletu, nieśmiało wkradało się pragnienie, by złapać ich za te zakute łebki i stuknąć nimi o siebie.
Czy to znaczy, że wreszcie poczułem się ojcem?
Całe ciało przenikał zimny ogień rozniecony potrzebą zrobienia tego, o czym ani mru — mru, ale odetchnąłem bardzo głęboko i przybrałem obojętną minę.
— Jutro macie szkołę, a teraz już prawie pora, żebyście poszli spać.
Spojrzeli na mnie, jakbym ich zdradził, poniekąd słusznie; zmieniłem reguły gry i wcieliłem się w rolę Papcia Dextera, gdy myśleli, że rozmawiają z Demonem Dexterem. W gruncie rzeczy powiedziałem jednak prawdę. Nie można zabierać dzieci na nocne świniobicie i oczekiwać, by nazajutrz pamiętały abecadło. Nawet mnie niełatwo było po małej przygodzie stawić się rano w pracy, a miałem to szczęście, że mogłem wypić tyle kubańskiej kawy, ile dusza zapragnie. Z pewnością w ich wieku to jeszcze zdecydowanie za wcześnie.