I kiedy sfrunąłem ponad długim czarnym zboczem w czeluść snu, znów rozbrzmiała ta muzyka. Rozpierała mnie wielka radość, a potem czułem podmuch gorąca na twarzy…
I nie wiedzieć czemu, byłem na korytarzu, a Rita potrząsała mną i wołała mnie po imieniu.
— Dexter, zbudź się. Dexter.
— Co się stało? — spytałem.
— Chodziłeś we śnie — odparła. — I śpiewałeś. Przez sen.
I tak oto różanopalca jutrzenka zastała nas oboje przy stole kuchennym pijących kawę. Kiedy wreszcie w sypialni zadzwonił budzik, Rita poszła go wyłączyć, po czym wróciła i spojrzała na mnie. Ja spojrzałem na nią, ale nie bardzo wiedzieliśmy co powiedzieć, a potem weszli Cody i Astor i nie pozostało nam nic innego, jak tylko odbębnić zwykłe poranne zajęcia, a potem pojechać do pracy, automatycznie udając, że wszystko jest tak, jak być powinno.
Ale oczywiście nie było. Ktoś próbował wniknąć w moje myśli i udawało mu się to aż za dobrze. A teraz jeszcze usiłował dostać się do mojego domu, a ja nawet nie wiedziałem, kim jest i czego chce. Musiałem przyjąć, że to wszystko ma jakiś związek z Molochem i nieobecnością mojej Istoty.
Najkrócej mówiąc, ktoś chciał mi coś zrobić i niewiele go już dzieliło od osiągnięcia celu.
Jakoś nie chciało mi się wierzyć, by czyhał na moje życie prastary bóg z krwi i kości. Pierwsza sprawa — takowi nie istnieją. A nawet gdyby, po cóż jeden z nich miałby zawracać sobie głowę mną? Najpewniej za całą tą historią z Molochem krył się jakiś człowiek, który wykorzystał ją, żeby poczuć się potężny i ważny i wmówić ofiarom, że posiada magiczne moce.
Jak na przykład umiejętność wdzierania się do moich snów i odgrywania mi muzyki? Człowiek — drapieżca nie zdołałby tego zrobić. Ani przepłoszyć Mrocznego Pasażera.
Jedyne możliwe odpowiedzi były nie do przyjęcia. Niewykluczone, że to wina obezwładniającego znużenia, ale żadne inne nie przychodziły mi do głowy.
Po przyjeździe do pracy nie miałem okazji wymyślić nic lepszego, bo od razu przyszło wezwanie na miejsce podwójnego zabójstwa w cichym domku hodowców marihuany w Grove. Znaleziono dwoje nastolatków, skrępowanych, zadźganych, a potem jeszcze dla formalności postrzelonych po kilka razy każdy. I choć nie wątpię, że powinienem uważać to za coś potwornego, tak naprawdę byłem ogromnie wdzięczny za możliwość oglądania trupów, które nie zostały upieczone ani skrócone o głowę. Dzięki temu przez pewien czas mogłem się łudzić, że wróciła normalność, ba, nawet spokój. Pryskałem luminolem to tu, to tam, wręcz uszczęśliwiony, że robię coś, co choć na krótko uciszyło tamtą straszną muzykę.
Dało mi to też czas na rozmyślania. Co dzień oglądałem takie miejsca zbrodni jak to i w dziewięciu przypadkach na dziesięć zabójcy mówili „Coś mnie opętało” albo „Kiedy zrozumiałem, co robię, już było za późno”. Wszystko to kapitalne wymówki, choć trochę mnie bawiły, boja zawsze wiedziałem, co robię, i dlatego to robiłem.
I wreszcie przybłąkała się jakaś myśl — bez Mrocznego Pasażera nie mogłem Starzakowi nic zrobić. To znaczyło, że źródłem mojego talentu był Pasażer, nie ja sam. Z czego mogło wynikać, że wszyscy ci inni, których coś „opętało”, tymczasowo gościli u siebie podobną istotę, mam rację?
Aż do tej pory, moja nigdy mnie nie opuściła; zadomowiona u mnie na dobre, nie zabierała się okazją z pierwszym lepszym ponurym zbirem, żeby powłóczyć się po ulicach.
No dobrze, na razie odłóżmy to na bok. Po prostu przyjmijmy, że niektórzy Pasażerowie prowadzą wędrowny tryb życia, a inni zakładają gniazda. Czy stąd wziął się ten rzekomy sen Halperna? Czy coś mogło w niego wstąpić, jego rękami zabić dwie dziewczyny, a przed odejściem zabrać go do domu i ułożyć do snu?
Nie wiedziałem. Ale wiedziałem, że jeśli ta teoria trzyma się kupy, to wkopałem się dużo bardziej, niż mi się zdawało.
Kiedy wróciłem do mojego gabinetu, pora lunchu już minęła i czekał na mnie telefon od Rity z przypomnieniem, że o wpół do trzeciej mam spotkanie z jej przewodnikiem duchowym. Nie, nie chodziło o jakiegoś brodatego guru; był to zwykły pastor, jakiego spotkać można w każdym protestanckim kościele, jeśli z jakiegoś powodu poczuje się potrzebę, by taki odwiedzić. Co do mnie, zawsze wychodziłem z założenia, że gdyby jakiś Bóg istniał, nie dopuściłby, by takie stworzenie jak ja żyło i miało się świetnie. A jeśli się mylę, to gdybym wszedł do kościoła, ołtarz mógłby popękać i runąć.
Jednak czasy przezornego unikania przeze mnie obiektów religijnych teraz miały się ku końcowi, bo Rita zapragnęła, by ślubu udzielił nam jej osobisty pastor, który widać musiał sprawdzić moje kwalifikacje na człowieka, zanim zgodzi się przyjąć zlecenie. Inna sprawa, że przy poprzedniej okazji nie spisał się dobrze, bo pierwszy mąż Rity, uzależniony od cracku narkoman, regularnie ją tłukł, co wielebnemu jakoś uniknęło. A jeśli wtedy nie zauważył czegoś tak oczywistego, ze mną raczej nie pójdzie mu lepiej.
Mimo to Rita wielce się z nim liczyła, pojechaliśmy więc do stareńkiego kościoła ze skały koralowej na zarośniętej działce w Grove, ledwie kilkaset metrów od miejsca zbrodni, na którym pracowałem rano. Rita miała tu bierzmowanie, poinformowała mnie, i znała pastora od dawien dawna. Widocznie było to istotne, i chyba słusznie, zważywszy na to, co wiedziałem o kilku duszpasterzach, którymi zainteresowałem się w związku z moim hobby. Czy raczej dawnym hobby.
Wielebny Gilles czekał na nas w swoim gabinecie, a może nazywa się to klasztor, oaza czy coś takiego? Plebania zawsze kojarzyła mi się z plebsem. Może przyjął nas w zakrystii — akurat tu mam braki w terminologii. Kiedy byłem jeszcze dzieckiem, moja przybrana matka, Doris, próbowała nawet zaciągnąć mnie do kościoła, ale po paru godnych pożałowania incydentach stało się jasne, że na dłuższą metę nic z tego nie będzie, i Harry powiedział dość.
Każdą ścianę w gabinecie wielebnego zajmowały regały z książkami o nieprawdopodobnych tytułach, zawierającymi bez wątpienia doskonałe instrukcje, jak radzić sobie ze wszystkim tym, czego zdaniem Pana Boga powinniśmy się wystrzegać. Zauważyłem też kilka, które pozwalały zgłębić tajniki duszy kobiety, choć nie było podane, której kobiety, i dowiedzieć się, ile Chrystus może dla nas zrobić, nie za minimalną stawkę, mam nadzieję. Znalazła się nawet jedna o chrześcijańskiej chemii, co wydało mi się lekkim przegięciem, chyba żeby wyjaśniała tę starą sztuczkę z zamianą wody w wino.
Dużo ciekawsza wydawała się książka z gotyckim pismem na grzbiecie. Obróciłem głowę, żeby przeczytać tytuł; czysta ciekawość, ale kiedy go odcyfrowałem, zmroziło mnie tak, jakby moje gardło nagle wypełnił lód.
„Opętanie przez demony: fakt czy fikcja?” — tak brzmiał i na jego widok zaświeciła mi się w głowie żarówka.
Postronny obserwator mógłby wzruszyć ramionami i powiedzieć, że Dexter musi być tępy, skoro nie wpadł na to wcześniej. Rzeczywiście, nie wpadłem. Słowo „demon” źle się kojarzy, nie sądzicie?
I dopóty, dopóki Istota była obecna, nie widziałem potrzeby, by używać wobec niej określeń rodem z ksiąg wiedzy tajemnej. Dopiero teraz, kiedy zniknęła, jakieś wyjaśnienie stało się dla mnie niezbędne. Czemuż by nie przyjąć tego? Trochę staroświeckie, ale właśnie ta sędziwość mogła wskazywać, że coś w sobie ma, że w jakiś sposób łączy ten nonsens o Salomonie i Molochu z tym, co spotykało mnie dziś.